

ZANZIBAR
by Powsinoga
Zanzibar – wyspa życzliwych policjantów i nieplanowanych promocji
Stone Town

Zanzibar. Już sama nazwa tego miejsca działa na wyobraźnię. Nazwa magiczna, znana nawet tym osobom, które nie do końca wiedzą gdzie na mapie świata można tą wyspę odnaleźć. Kusząca rajskimi plażami, porośnięta tropikalną przyrodą i przesiąknięta smutną historią wyspa stanowi popularny cel wędrówki dla tysięcy turystów, którzy chętnie spędzają tu kilka dni wypoczywając po trudach safari.
Uwzględniając Zanzibar w naszych planach nie uczyniliśmy niczego oryginalnego. Jest to w zasadzie żelazny punkt programu dla większości osób odwiedzających Tanzanię, w szczególności że obecnie dość łatwo się tam przedostać z interioru, a z Dar Es Salaam–największego tanzańskiego miasta możliwości dotarcia na wyspę jest bez liku. My pokonaliśmy trasę pomiędzy stolicą safari–Arushą a wyspą w dwóch etapach. Najpierw przedostaliśmy się do Dar Es Salaam samolotem tanzańskich linii niskobudżetowych Fastjet, oferujących pokonanie tej trasy w cenie 60 $ z bagażem rejestrowanym. Jest to cena konkurencyjna wobec alternatywnej, kilkunastogodzinnej przeprawy autobusowej, tańszej jedynie o ok. 40 procent. Drugą część trasy stanowił dwugodzinny rejs promem przez niespokojne wody Oceanu Indyjskiego. Wysiadając z taksówki nieopodal przystani promowej w Dar Es Salaam mieliśmy okazję zobaczyć gorsze oblicze Afryki, przytłaczające i męczące w prawdopodobnie każdej wielkiej metropolii na tym kontynencie. Zanim zdążyłem podejść do bagażnika taksówki, miejscowa biedota toczyła już walkę o mój plecak. Początkowo myślałem, że chcą go ukraść, lecz oni chcieli go po prostu zanieść, licząc na jakąkolwiek zapłatę. Otaczający nas tubylcy byli tak natarczywi, że jedyną rzeczą o której wtedy myślałem, to przedrzeć się jak najszybciej przez ten przygnębiający kordon nędzy i dotrzeć do portu. Odległość była niewielka, ale przemierzenie tego odcinka z bagażami w popołudniowym upale wywoływało zmęczenie-nie tyle fizyczne, co psychiczne. W normalnych warunkach pewnie bym się zdecydował zapłacić dolara, by nie przedzierać się przez ten cały tłum z ciężkim plecakiem. Ale to nie były normalne warunki, a ręce co chwilę szarpiące za plecak irytowały mnie do granic możliwości. Jakby Ci ludzie walczyli o życie…. Dopiero później dotarło do mnie, że Ci ludzie naprawdę walczyli o przetrwanie. Ta nachalność wynikała nie tylko z dużej konkurencji wśród tragarzy, lecz przede wszystkim z beznadziejnej rozpaczy spowodowanej sytuacją, w której się znajdują. Dla nich to nie był dolar. Dla nich to była kwestia, czy zjedzą tego dnia posiłek. Być może od tego zależy, czy chora córka dostanie lekarstwo. Potworna nędza afrykańskiej ulicy przeraża, ale tak nachalna forma oferowania drobnych usług powoduje, że przybysz z cywilizowanego świata ucieka stamtąd tak szybko, jak to jest możliwe. I nie wyobrażam sobie, by obywatel zachodniego świata, szarpany przez dziesiątki rąk i atakowany propozycjami z dziesiątków ust był w stanie zachować wystarczająco zimnej krwi, by wybrać z tego tłumu konkretną osobę i dać jej zarobić te parę groszy. Myślę, że 99 procent ludzi podobnie jak my, chce jak najszybciej uwolnić się od tej przygnębiającej masy ludzkiej nędzy. Po przejściu zaledwie kilkudziesięciu metrów czekał na nas inny świat. Minęliśmy strażnika z karabinem i przekroczyliśmy próg klimatyzowanego biura operatora promów, zostawiając całą rozpacz ulicy za szklanymi witrynami oficyny. I żeby było jasne-ja tych nieszczęśliwych ludzi rozumiem, jestem przekonany że trzeba ich wspierać, mam świadomość że ich położenie jest w pewnym sensie konsekwencją wieloletniego drenażu tego obszaru przez europejskie mocarstwa kolonialne, zdaję sobie sprawę że ich wykluczenie poza margines godnego życia jest skutkiem kierunków rozwoju globalnej gospodarki. Dobrze by jednak było, żeby ktoś im wytłumaczył, że prośby o pomoc w zamian za oferowane drobne usługi nie powinny w swej formie przypominać napaści. Bo w ten sposób nie da się osiągnąć niczego.
Przy bramkach odprawy promowej, zostałem zaproszony na bardziej szczegółową kontrolę plecaka. Po jej zakończeniu oficer zapytał, czy jestem wojskowym. Gdy zaprzeczyłem, zostałem pouczony, że poruszanie się po Afryce w zdobionych kamuflażem bojówkach armii amerykańskiej nie jest najlepszym pomysłem i może ściągnąć na kark kłopoty, jeśli jakiemuś patrolowi policji lub wojska strój ten nie przypadnie do gustu. Tym bardziej, że Zanzibar zamieszkuje głównie społeczność muzułmańska.
Sama wyspa stanowi cieszącą się znaczną autonomią część Zjednoczonej Republiki Tanzanii, powstałej w 1964 roku w wyniku połączenia Tanganiki z Zanzibarem. Samej nazwy tego miejsca używa się zarówno w stosunku do głównej wyspy, jak też do całego obszaru autonomicznego, składającego się z dwóch dużych wysp: Unguja (powszechnie znana właśnie jako Zanzibar) i Pemby oraz kilku pomniejszych wysepek. Wyspa Zanzibar jest największą z nich, mierzy 85 km długości, a jej szerokość wynosi od 20 do 30 km, w zależności od miejsca. Charakteryzuje się płaską powierzchnią, z licznymi piaszczystymi plażami i skalistymi zatoczkami. Wewnątrz występują lasy namorzynowe, a wzdłuż wybrzeża ciągną się przepiękne rafy koralowe. Ta część mieszkańców, która nie pracuje w branży turystycznej, zajmuje się uprawą ziemi lub rybołówstwem. Poza głównym miastem, ludność koncentruje się w małych wioskach. Im dalej od wybrzeża, tym trudniej zorientować się, że przebywa się w miejscu odwiedzanym masowo przez turystów. Głównym towarem eksportowym są goździki, przyprawy korzenne i produkty z kokosa.
Zanzibar był ważnym ośrodkiem handlowym już 2 tysiące lat temu, gdy handlował z Persją, Arabią oraz Indiami. Ok X wieku nastąpił masowy napływ Persów z Shirazu, którzy wymieszali się z miejscową ludnością z plemienia Suahili. Na początku XVI wieku na wyspie pojawili się Portugalczycy, przepędzeni dwa wieki później przez sułtana Omanu, który przeniósł tu swoją stolicę z Muscatu przekształcając wyspę w arabski ośrodek handlowy o wątpliwej moralnie specjalizacji w zakresie handlu niewolnikami. Z uwagi na strategiczne położenie na terenach będących przedmiotem rywalizacji europejskich mocarstw, Brytyjczycy zadbali o to, by pod koniec XIX w sułtanat stał się ich protektoratem. Zanzibar odzyskał niepodległość w 1963 r, a po obaleniu przez rewolucjonistów sułtanatu w roku następnym połączył się z Tanganiką tworząc Zjednoczoną Republikę Tanzanii.
Po przybiciu do brzegu, zagłębiliśmy się w labiryncie wąskich uliczek Stone Town, czyli historycznej dzielnicy Zanzibar City. Nie zdecydowaliśmy się na żaden środek transportu, bo nawigacja poinformowała nas, że jesteśmy 700 metrów od celu. Prędko zorientowaliśmy się, dlaczego lokalni naciągacze oferowali nam swoje towarzystwo w drodze do hotelu. Uliczki okazały się tak kręte, że nie byliśmy w stanie zachować orientacji, w jakim kierunku zmierzamy. My to my, gorzej że nawigacja też nie radziła sobie w tym gąszczu wąskich alejek. Strzałka łapała odpowiedni kierunek, gdy my już zdążyliśmy przejść kilkadziesiąt metrów w przeciwnym kierunku. Po drodze spotkaliśmy dwie dziewczyny stojące z plecakami w zacienionej uliczce i próbujące zorientować się na papierowym planie miasta, w którą stronę podążać. Najwyraźniej wyglądaliśmy na takich, którzy wiedzą co robią, bo poszły razem z nami.
Do hotelu udało nam się w końcu dotrzeć dzięki uprzejmości mieszkańca, który spojrzał na adres hotelu i bez zastanowienia ruszył przed siebie, pewnie pokonując labirynt poskręcanych chodników, nieoczekiwanych placyków i nieplanowanych skrzyżowań. Na miejscu okazało się, że „ajm wery sori” ale nocleg będzie dwa razy droższy niż w rezerwacji. Mając w perspektywie dalsze błąkanie się z bagażami po tym labiryncie oraz biorąc pod uwagę, że dwa razy droższy to nadal 90$ za 4 osoby, uznaliśmy że skorzystamy z tej zaskakującej promocji, tym bardziej że należało chyba wierzyć właścicielowi, że pierwotna kwota rezerwacji (45$ za 4 osoby) to na Zanzibarze cena dumpingowa.
Na wieczorny posiłek udaliśmy się do ogrodów Forodhani, popularnego miejsca spotkań zastawionego straganami wypełnionymi owocami morza. Oferta przebogata, choć jak to zazwyczaj bywa w takich miejscach, trzeba uważać na wszelkiego rodzaju cwaniaków i naciągaczy oraz ustalać cenę posiłku przed zamówieniem. Fortuny się tu pewnie nie straci, ale jeśli da się sprzedawcom okazję do kantu, to większość z pewnością skorzysta.
W pewnym momencie zawiało, zagrzmiało i z nieba lunął rzęsisty deszcz, który to wcale a wcale nie skojarzył mi się z nazwą „Zanzibar”. W strugach deszczu ruszyliśmy po raz kolejny w labirynt ciasnych korytarzy, by po raz drugi tego dnia kompletnie się zgubić. Największe urwanie chmury przeczekaliśmy pod jakimś daszkiem i ruszyliśmy dalej brodząc w kałużach po kostki, z nawigacją wskazującą nam w odległości 50 metrów nasz hotel, który zdążyliśmy kilkakrotnie okrążyć zanim udało nam się znaleźć właściwą uliczkę prowadzącą do frontowych drzwi. Przemoknięci do suchej nitki, bez perspektyw na dalszy wieczór, uprosiliśmy hotelową obsługę, by wyczarowała nam butelkę konyagi. O którą wcale tu nie tak łatwo, gdyż jak wspomniałem Zanzibar, zamieszkany przez większość muzułmańską może się poszczycić trzema na krzyż sklepami z alkoholem, otwieranymi zresztą w południe i tylko na kilka godzin.
Poranek przywitał nas grubym całunem spowitym z ciemnych, deszczowych chmur. Pogoda zapowiadała się mało zanzibarska. Na szczęście tylko postraszyła i stopniowo zaczęło się przejaśniać. Udaliśmy się więc na szybki tour po atrakcjach Kamiennego Miasta. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od dawnego targu niewolników ze słynnym pomnikiem przedstawiającym skutych łańcuchami ludzi o pozbawionych nadziei twarzach. Znajduje się on na terenie katedry anglikańskiej, której mur oddalony był o kilkadziesiąt metrów od naszego hotelu. Oczywiście, zanim przedarliśmy się przez labirynt wąskich uliczek i odnaleźliśmy wejście na teren kościelny minęło dobre 15 minut. Na ten gąszcz uliczek naprawdę nie ma mocnych. Żadna mapa ani żadna nawigacja nie pomoże, trzeba trochę pobłądzić. Dodatkowo irytujący jest fakt, że Kamienne Miasto jest naprawdę niewielkie, więc nie dość że się błądzi, to jeszcze nie można tej sytuacji ogarnąć rozumem. Metodą prób i błędów udało nam się (nadkładając oczywiście sporo drogi) dotrzeć do kilku atrakcji, odwiedzając kolejno m.in: łaźnie Hammani, Dom Cudów oraz stary fort arabski. Po drodze musieliśmy jeszcze zgubić gościa, który uparł się zostać naszym przewodnikiem i pomimo stanowczych sprzeciwów, człapał za nami dobre pół godziny. Zgodnie z planem mieliśmy tego dnia przenieść się na północną część wyspy, udaliśmy się więc w kierunku jednej z głównych ulic Kamiennego Miasta, by zorganizować sobie jakiś samochód na najbliższe dwa dni. Na ulicy Kenyatta można w zasadzie załatwić każdą sprawę, jaką można mieć do załatwienia podczas pobytu na Zanzibarze. Znajdują się tu zarówno obiekty użyteczności publicznej (poczta) jak również obiekty pożyteczności publicznej (jeden z nielicznych sklepów monopolowych na wyspie). Na początku tej ulicy wznosi się również dumnie dom, w którym przyszedł na świat Freddy Mercury. Front budynku ozdobiony zdobią gabloty ze zdjęciami artysty. Nad drzwiami, tuż pod plątaniną kabli elektycznych widnieje tablica z informacją, że stoimy właśnie pod „Mercury House”. Kumpel poczuł rock’n’rolla i zapragnął zadać szyku kupując od jakiegoś obdartusa trawkę w tak wyjątkowym miejscu. Kupił nawet niedrogo, ale jak się okazało nie trawkę, lecz pozbawione wszelkich magicznych właściwości siano.
Stone Town - galeria
Nungwi
Wypożyczalnia samochodów, a właściwie punkt ksero świadczący m.in. usługi w zakresie wynajmu aut, sprawiał w środku wrażenie magazynu w trakcie przeprowadzki. Na warunki afrykańskie było to jednak całkiem schludne i czyste biuro. Po tygodniu tułaczki przez Afrykę wydawać by się nawet mogło, że to najelegantszy lokal, w jakim do tej pory przebywaliśmy. Po negocjacjach umówiliśmy się na odbiór auta o godzinie 14. Samochód przyjechał o 15.30. Nie dość, że inny model, to jeszcze po prostu za mały. Czekaliśmy więc cierpliwie dalej. Po kolejnych dwóch kwadransach podstawił się inny wóz. Gołym okiem było widać, że wypożyczalnia działa w ten sposób, że dzwonią po znajomych i załatwiają prywatne samochody. Właściciel zaoferowanego nam wraka uprzedził nas, żebyśmy nie używali klimy, bo wóz się „gotuje”. W tym momencie powinna nam zapalić się lampka bezpieczeństwa, że skoro zdarzają się zwarcia, to mogą być problemy. Ale byliśmy już spóźnieni, widać było że w wypożyczalni kończą się pomysły, więc wzięliśmy co nam dają i ruszyliśmy na północ wyspy. Do przejechania mieliśmy około 60 kilometrów. W połowie trasy zaczęły nam się palić kontrolki, które palić się nie powinny. Ale nic to, jechaliśmy dalej. Nieco dalej trafiliśmy na pierwszą kontrolę policyjną. Zjechaliśmy na pobocze, a policjant obejrzał nas sobie dokładnie, zajrzał przez okno z każdej strony, po czym spytał: „Macie jakiś problem?” W tym dwuznacznym pytaniu nie było jednak żadnej złośliwości, a funkcjonariusz był po prostu szczerze zainteresowany, czy wszystko u nas o.k. Okazało się, że jedziemy do jego rodzinnego miasteczka, więc kazał nam kilkanaście razy powiedzieć nazwę Nungwi (każdemu oddzielnie i wszystkim jednocześnie), a gdy osiągnęliśmy poziom wymowy w stopniu zadowalającym policjanta, uśmiechnął się do nas życząc szerokiej drogi. Hakuna matata! A my przez cały czas byliśmy przekonani, że chce łapówkę. Takie to cywilizacyjne obciążenie przywieźliśmy do „dzikiej Afryki”.
Silnik przestał pracować 10 kilometrów od celu podróży. Pod maską znaleźliśmy stopione przewody instalacji elektrycznej, której w ogóle nie powinno tam być. Ale była. I najwyraźniej działała, skoro gdy się przepaliła, pojazd odmówił posłuszeństwa. Zadzwoniliśmy do wypożyczalni, mówiąc jaka jest sytuacja. Zanim nawiązaliśmy kontakt z kim trzeba i ustaliliśmy, co było do ustalenia minęła godzina. Kolejną godzinę mieliśmy czekać na dostarczenie nowego samochodu. Teoretycznie. Problem polegał na tym, że staliśmy na poboczu na kompletnym zadupiu, a w oczach mijających nas kierowców nie widziałem żadnego zainteresowania udzieleniem jakiejkolwiek pomocy. Po jednej stronie drogi nastolatki rozgrywały na klepisku mecz piłki nożnej. Po drugiej stronie widać było w oddali kilka glinianych chatek. Dzień miał się ku końcowi, a my skupialiśmy na sobie coraz większą uwagę. Nie byliśmy też w stanie dokonać racjonalnej analizy realnego ryzyka sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Koło samochodu kręciły się jakieś wyrostki. Początkowo obserwowały nas z pewnej odległości, w pewnym momencie tłoczyły się przy samochodzie zaglądając bezczelnie przez okna do środka. Jeden nawet szarpnął za klamkę, wypowiadając pewnie jeden z nielicznych znanych angielskich wyrazów: „money”. Gorsze jednak było to, że te dzieciaki patrzyły na nas nie jak na ludzi, ale właśnie jak na pieniądze. Ze świecącymi oczami. Gnojki nie stanowiły zagrożenia, ale nie do końca wiedzieliśmy czego możemy spodziewać się po grającej w piłkę młodzieży. Słońce tymczasem schodziło za horyzont. A zmierzch w Afryce nadchodzi wyjątkowo szybko. Nastrój poprawił nam spacerujący z jakąś grupą ludzi mężczyzna, który podszedł do nas, przedstawił się jako tutejszy nauczyciel, spytał jakiego rodzaju mamy problem i pokazał chatkę, w której mieszka wraz z deklaracją pomocy, gdyby zaszła taka konieczność. Niby nic wielkiego, ale ten miły człowiek tym prostym, serdecznym gestem rozładował całe narastające w nas napięcie.
W końcu pojawiła się długo wyczekiwana ekipa z wypożyczalni. Uśmiechnięci od ucha do ucha, najwyraźniej zadowoleni z siebie. Na pocieszenie dostaliśmy w końcu samochód taki, na jaki się umawialiśmy, tj. dużą, czteroosobową terenówkę. Po chwili wjeżdżaliśmy już do Nungwi i skierowaliśmy się na wskazywane przez nawigację miejsce lokalizacji naszego hotelu. Trochę zdziwiło nas, że kończy się asfalt i wjeżdżamy pomiędzy jakieś budy sklecone z patyków. Ale zbliżaliśmy się do oceanu, więc uznaliśmy że pewnie tak ma być. Na miejscu zastaliśmy jedynie otoczony murem ogromny kompleks pięciogwiazdkowego hotelu. Zdecydowanie nie nasz standard. W barze na plaży nikt nigdy o naszym hotelu nie słyszał. Udaliśmy się więc w drogę powrotną do centrum. Tym razem wjechaliśmy w sam środek slumsów. Strach było tamtędy jeździć, zresztą nie bardzo było wiadomo którędy jechać, bo mało gdzie były wytyczone jakieś namiastki dróg. Wszędzie dookoła gliniane chatki, gdzieniegdzie szałasy z patyków. Widywałem już nieraz dzielnice nędzy, ale tamte miały chociaż dachy z blachy falistej. Teraz przejeżdżaliśmy przez teren, gdzie rządziła bieda jeszcze bardziej kłująca w oczy. Zanim się stamtąd wydostaliśmy minęło ładnych parę minut. Na skraju cywilizacji złapaliśmy jakiegoś młodzieńca ze smażalni ryb i w końcu udało nam się dotrzeć do naszego hotelu, oddalonego o jakieś 3 kilometry od miejsca, do którego zaprowadziła nas nawigacja. Hotel okazał się świecącym pustkami pensjonatem, w którym obsługa sprawiała wrażenie zdziwionej naszym przyjazdem, pomimo wcześniejszej rezerwacji. Mieliśmy zamówione 2 pokoje dwuosobowe, dostaliśmy do dyspozycji dwa apartamenty czteroosobowe. Każdy miał do dyspozycji pomieszczenie z podwójnym łożem, więc nie było na co specjalnie narzekać. Nieopodal hotelu był bar, gdzie za grosze serwowano szaszłyki, frytki i kurczaki, więc zaopatrzyliśmy się w prowiant i ruszyliśmy na plażę, gdzie spędziliśmy resztę nocy popijając rum i kąpiąc się w przyjemnie ciepłej wodzie Oceanu Indyjskiego. Sielankę przerwał nam tradycyjnie nagły i obfity opad deszczu.
Następnego dnia zebraliśmy się nieco później niż zazwyczaj. Poleniliśmy się trochę na plaży, pojedliśmy, popiliśmy i wyruszyliśmy w kierunku południowo-wschodniej części Zanzibaru. Zaraz po opuszczeniu Nungwi zatrzymał nas kolejny policyjny patrol. Wiedzieliśmy już, że w pytaniu „czy macie jakiś problem?” nie należy doszukiwać się jakichś ukrytych kontekstów. Zresztą okazało się, że tym razem funkcjonariusz zatrzymał nas, bo chciał po prostu …… przybić z każdym z nas „żółwika”. Serio. Przybił żółwika i kazał nam dalej jechać. Wjeżdżając w głąb wyspy nie sposób nie zauważyć, że poza wybrzeżem Zanzibar w niczym nie przypomina miejsca z folderów biur podróży. Wygląda jak reszta Afryki – w każdej mijanej wiosce bieda aż piszczy. Widać, że egzystencja tubylców oparta jest na zaspokajaniu absolutnie najbardziej podstawowych potrzeb. Pozostaje mieć nadzieję, że korzyści jakie przynosi wyspie masowa turystyka, pozwalają na taką redystrybucję dóbr, by każdy jej mieszkaniec miał zapewnione chociaż to minimum.
Podczas kolejnej policyjnej kontroli trafił nam się funkcjonariusz-służbista. Prawdziwy przodownik zanzibarskiej pracy. Zamiast jak inni przybijać z nami żółwiki, postanowił wykonać swoje obowiązki i sprawdził naklejki na szybach, pracoholik. Okazało się, że ubezpieczenie samochodu straciło ważność dwa dni wcześniej i nie możemy dalej pojechać. Co zrobił w tej sytuacji policjant? Zatrzymał nas? Wlepił mandat? Nastraszył konsekwencjami? Wymusił łapówkę? Nic z tych rzeczy. Poprosił o numer telefonu do wypożyczalni, porozmawiał z właścicielem w ojczystym suahili i poinformował nas, że musimy czekać tutaj, aż dostarczą nam nową polisę lub nowy samochód. Jedyną konsekwencją była więc konieczność oczekiwania w palącym słońcu, aż pracownik wypożyczalni przyjedzie do nas ze Stone Town. Ponieważ doświadczenia dnia poprzedniego wskazywały, że mamy przed sobą kolejne godziny oczekiwania na poboczu, naiwnie spytałem się policjanta, czy nie moglibyśmy pojechać do oddalonego o kilka kilometrów parku narodowego i tam poczekać na wysłannika agencji. Po prostu spróbowałem, nie licząc wcale, że przyniesie to jakikolwiek efekt. Tymczasem policjant podrapał się po głowie, wykonał kolejny telefon do wypożyczalni, po czym oznajmił nam, że luzik, możemy jechać tylko musimy mu obiecać, że nie pojedziemy nigdzie dalej i poczekamy w parku na polisę. Na odchodne dał nam numer swojej komórki informując, żebyśmy zadzwonili do niego, jeśli będą jakieś problemy. Szok! Taka życzliwa postawa policjanta nijak ma się do obowiązującego powszechnie wizerunku tej instytucji. I to nie tylko w krajach trzeciego świata. Hakuna matata!
Nungwi + krajobrazy z drogi - galeria
Jozani Chwaka Bay
Do Parku Narodowego Jozani Chwaka Bay dotarliśmy chwilę po 17. Okazało się, że park jest już zamknięty. Ale zamknięty tak po afrykańsku. Czyli że zamknięty, ale jak chcemy to możemy wejść. Po uiszczeniu opłaty w cenie biletu, strażnik przebrał się za przewodnika i poszedł z nami w głąb Jozani Forest, jedynego na Zanzibarze obszaru porośniętego gęstym lasem, obejmującego powierzchnię około 50 km². Rezerwat składa się z dwóch części przedzielonych drogą przecinającą wyspę. Na północy występuje las deszczowy z ogromnymi paprociami. Największą atrakcję tej części parku stanowią gerezy trójbarwne (red colobus), będące gatunkiem endemicznym, występującym tylko na Zanzibarze. Nazwa tych małpek z gatunku makakowatych znajduje uzasadnienie w kolorze umaszczenia: gerezy mają sierść rudo-czarno-białą. Na terenie Jozani przebywa ich około 2 tysięcy, pozostałe kilkaset żyje poza parkiem. Są sklasyfikowane jako gatunek zagrożony wyginięciem.
Na południu są słone mokradła porośnięte namorzynami. Drogę pomiędzy mangrowcami wyznacza drewniany pomost. Namorzyny stanowią formację ziemno-wodną powstającą na terenach przybrzeżnych, najczęściej w obszarach pływów morskich. Charakterystyczne dla tych roślin jest występowanie korzeni oddechowych, pozwalających korzystać z tlenu zawartego w atmosferze wobec jego deficytu w podłożu.
Chwilę po zakończeniu wycieczki pojawił się właściciel z naszej wypożyczalni. Uśmiechnięty oczywiście od ucha do ucha, zupełnie jakby nasze wczorajsze i dzisiejsze kłopoty spowodowane jego „flotą samochodową” nie stanowiły tematu wartego poruszenia. Na miejscu poinformował nas, że nowej polisy nie ma. Wręczył nam za to kluczyki do kolejnego auta. W ten sposób w ciągu zaledwie dwudziestu kilku godzin udało nam się skorzystać z promocji: „wypożycz trzy samochody w cenie jednego”.
Na plażę w Paje na wschodnim wybrzeżu dotarliśmy już po zmroku. Po krótkiej kąpieli udaliśmy się z powrotem do Stone Town, po drodze po raz kolejny cudem unikając czołówki z jakimś wariatem, ale jest to w Afryce sytuacja tak powszechna, że nawet nie ma sensu poświęcać jej zbyt wiele uwagi. Po znalezieniu noclegu w pobliżu przystani promowej, ostatkiem sił wybraliśmy się do ogrodów Forodhani, by przed opuszczeniem wyspy najeść się do syta owocami morza. Łamiąc swoje zasady kupiłem od jednego z masy nachalnych sprzedawców rysunek stylizowany na malarstwie Tingatinga. Przeważył argument sprzedawcy, że daje mi dwudziestoletnią gwarancję na kolory 😉
Następnego dnia rano odpłynęliśmy promem w kierunku Dar Es Salaam, skąd odlatywał nasz samolot do Dubaju.
Jozani Chwaka Bay - galeria

