

BIRMA, MANDALAY
by Powsinoga
Mandalay: dla Buddy – złoto, dla ludu – błoto

Walentynki w Mandalay
Mandalay to drugie co do wielkości miasto w Birmie. Z jednej strony jako duży ośrodek miejski przypomina nieco stołeczny Rangun pod względem zgiełku panującego na ulicach, z drugiej jednak jest miastem zupełnie odmiennym – szczególnie w rejonach zdominowanych przez zabytkowe świątynie. Podsumowując jednym zdaniem – w stosunku do Rangunu odniosłem wrażenie, że dysproporcja pomiędzy ilością złota wylewanego na dachy pagód i posągi Buddy a zamożnością mieszkańców miasta jest jeszcze większa niż w stolicy. Mieszkańcy Mandalay wydali mi się ubożsi, co nie przeszkadzało im oczywiście wierzyć w to, że Budda życzyłby sobie, aby jego wizerunki zdobić szlachetnym kruszcem. Była to nasza trzecia destynacja w tym kraju i szczerze powiedziawszy w każdym kolejnym miejscu, czyli w Rangunie, Baganie i Mandalay było zupełnie inaczej. Nawet mieszkańcy poszczególnych regionów wydawali się wyglądać nieco inaczej niż ich sąsiedzi, co przy zróżnicowaniu etnicznym mieszkańców Birmy nie powinno w zasadzie nikogo dziwić. Ponieważ w Mandalay mieliśmy w końcu trochę więcej czasu na zwykłe szwędanie się po mieście czy przesiadywanie w zapełnionych lokalsami spelunach, pobyt w tym mieście pomógł zrozumieć mi, dlaczego pokochałem ten kraj. Każde państwo na Ziemi stworzyło swój własny katalog norm społeczno – obyczajowych obowiązujących na jego terenie. W niektórych krajach normy te zostały w pełni skodyfikowane, a informacje o nich przybierają postać wywieszanych w miejscach publicznych tablic z nakazami i zakazami ograniczającymi swobodę zachowania w danym miejscu, w innych – wynikają one z tradycji kulturowych lub panujących tam reguł religijnych, do których przyjezdni powinni się dostosować, by nie urazić lokalnej społeczności. Zupełnie innych zachowań oczekuje od przybyszów Singapur, Japonia, Tanzania, Kolumbia czy kraje arabskie. W niektórych miejscach obowiązujące wzorce zachowań można przyrównać do norm przestrzeganych na oficjalnych uroczystościach – więcej rzeczy robić tam nie wypada niż można. W Birmie natomiast w tych kwestiach panuje całkowity luz - można powiedzieć, że obowiązujące tu normy społeczno – obyczajowe są porównywalne do norm wyznaczających granicę swobody na wieczorach kawalerskich. Należę do ludzi, którzy lubią się pobawić i zdecydowanie wolę mieć w tym zakresie zupełną swobodę niż ukrywać się z butelką bourbona w hotelowym pokoju. Birmańczycy moje upodobania przyjęli z większą dozą empatii oraz sympatii niż najbliższa rodzina. Może dlatego, że nie narzucili też sami na siebie zbyt wielkich ograniczeń co do sposobu spędzania wolnego czasu. Ale po kolei…
Po pozytywnym szoku, wywołanym niespodziewanym standardem środka lokomocji z Rangunu do Bagan, pokonanie dalszej trasy do Mandalay odbyło się w sposób bardziej odpowiadający moim przedwyjazdowym wyobrażeniom na temat jakości birmańskich połączeń autobusowych. Tym razem przyszło nam bowiem spędzić około dwie godziny na dworcu autobusowym w Bagan, w oczekiwaniu na autokar firmy przewozowej Moe Thout Tun – dwa razy mniejszy, ale i dwa razy tańszy od swojego najwyższej klasy odpowiednika oferowanego przez konkurencyjną spółkę JJ Express Bus Myanmar. Ponieważ jednak mieliśmy do dyspozycji spory fragment zacienionej przestrzeni oraz przygotowaną na podróż butelkę rumu z colą, to drobne opóźnienie ze strony przewoźnika wcale nam aż tak bardzo nie przeszkadzało. Firma Moe Thout Tun w pełni się zresztą zrehabilitowała po dotarciu do Mandalay, bo w ramach rekompensaty (której w zasadzie nikt z pasażerów od niej nie oczekiwał) zorganizowała wszystkim podróżującym transport do hotelu na pace samochodu dostawczego, wykorzystywanego w Birmie jako środek transportu nazywany powszechnie na całym świecie mianem „busa”, ku rozczarowaniu i rozpaczy miejscowych taksówkarzy, którzy z dużymi nadziejami otoczyli wysiadających z autobusu ludzi zwartym kordonem. Co prawda, podstawiony dostawczak był zbyt mały, aby pomieścić wszystkich pasażerów naszego autobusu, jednak po odpowiednim ich upchnięciu na każdym centymetrze wolnej powierzchni, udało się wyruszyć z dworca autobusowego w komplecie. Nam przypadła VIPowska miejscówka na środku podłogi, w otoczeniu umorusanych stóp turystów, którzy znaleźli się na pace przed nami.
Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w pobliżu naszego hotelu – tym razem najbliższe dwa noclegi mieliśmy spędzić w Grand Central Hotel, zlokalizowanym, jak sama nazwa wskazuje, w samym centrum miasta. Co najważniejsze – obok całodobowego marketu, w którym ujrzeliśmy coś, czego jeszcze w Birmie nie widzieliśmy – a mianowicie oficjalne ceny przyklejone pod każdym produktem! Okazało się więc, że jednak w Birmie istnieje jakiś sposób wyceny poszczególnych towarów w sposób odmienny niż spontaniczne wyliczenia zakłopotanego sprzedawcy. Ba, w tym sklepie było nawet coś na kształt kasy fiskalnej, co drukowało paragony i co pośrednio dowodzi istnienia jakiegoś systemu podatkowego. W mniejszych sklepikach – zarówno w Rangun, jak w Bagan – czegoś podobnego nie zauważyliśmy. Ale pewnie tych sklepików oficjalnie po prostu nie ma.
Zegar wskazywał 23. Całe popołudnie spędziliśmy w podróży i zaczynaliśmy powoli odczuwać głód. Posiłku długo nie szukaliśmy – 10 metrów od schodów prowadzących do holu naszego hotelu, rozstawił się z „przenośną restauracją” młody Birmańczyk. Składniki miał, menu miał, kuchnię miał – czego nam więcej było potrzeba? Pewnie miejsca, w którym można by było zjeść posiłek. Jak się okazało, niziutki stoliczek i malutkie plastikowe krzesełka też się znalazły. Wybraliśmy sobie po jakimś typowym zestawie typu „kuciak z ryżem” i po chwili otrzymaliśmy świeżo wysmażone zamówienia. Jedzenie – jak to zazwyczaj bywa w azjatyckich przyulicznych kramach – było całkiem smaczne. Zszokował nas natomiast rachunek – za wszystkie trzy zestawy przyszło nam zapłacić równowartość 2 dolarów! To po prostu niewiarygodne!
Dzień miał się już ku końcowi, życie na ulicach powoli zamierało, więc po krótkim zbadaniu terenu w kwartałach przylegających do naszego hotelu, udaliśmy się na spoczynek. Wcześniej jednak nie omieszkaliśmy odwiedzić supermarketu, żeby nabyć coś na sen. W sklepie, nieopodal kas i jednocześnie pod wystawą lokalnych alkoholi, można było wybrać sobie coś na ciepło do jedzenia. Wzięliśmy więc po jakimś tłustym serdelku, żeby nie wyglądać na alkoholików, których obszar zainteresowania sprowadza się do stoiska z flaszkami. W odróżnieniu od zjedzonego wcześniej przy ulicy posiłku, marketowe serdle wydawały się niejadalne. Pierwszy gryz był odrzucający, drugi i trzeci nie lepszy. Akurat w tym czasie wypatrzył nas jakiś wyliniały, bezdomny, wygłodniały kundel, który podbiegł do nas zamaszyście machając ogonem. Nadarzyła się więc okazja pozbycia się serdelków bez poczucia winy, a jednocześnie szansa na spełnienie dobrego uczynku. Tak nam się przynajmniej zdawało, bo kundel - najwyraźniej mądrzejszy od nas – obwąchał jedynie wyrzuconą przez nas kiełbasę i oddalił się ze spuszczonym ogonem, nawet nie chcąc poznać jej smaku. Zapanowała niezręczna cisza, bo jednak przed tym aktem miłosierdzia zdążyliśmy zjeść po połowie tej tłustej niby-wędliny. Nie było innego wyjścia jak tylko spróbować zneutralizować szkodliwe substancje szklaneczką lokalnego rumu, co też uczyniliśmy niezwłocznie po powrocie do pokoju. Po którejś szklaneczce nie chciało nam się już zjeżdżać na dół, żeby zapalić papierosa – zeszliśmy więc jedną długość schodów, by puścić dymka przy oknie klatki schodowej. Po chwili spostrzegliśmy, że w naszym kierunku leniwym krokiem zbliża się hotelowy strażnik. Zmierzał wyraźnie wprost do nas. Myśleliśmy, że zwróci nam uwagę na temat palonego tytoniu, ale nic z tych rzeczy. Strażnik podszedł z obojętną miną do wywieszonej obok rozpiski dokumentującej odbywane nocą kontrole, po czym podpisał się bezczelnie przy nas w rubryce przy godzinie 9 rano (rzecz miała miejsce ok 1 w nocy) i jak gdyby nigdy nic poczłapał z powrotem na dół. Zapewne do domu spać, skoro poranny obchód miał już zaliczony. Takie rzeczy zapewne zdarzają się wszędzie na świecie, ale w większości miejsc w takiej sytuacji strażnik raczej krępowałby się zachować w ten sposób przy nas i odczekał te trzy minuty aż sobie pójdziemy. Tu nasza obecność nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.
Świątynie Mandalay

Pagoda Kuthodaw
Gdy spojrzeć na plan miasta, wzrok przykuwa duży kwadrat w jego północnej części. Jego boki to mury Mandalay Palace – kompleks ponad 40 drewnianych budynków odrestaurowanego pałacu królewskiego. Kompleks został odbudowany dopiero w latach 90-tych XX wieku przez co jego walory historyczne są raczej niewielkie. Rezerwując hotel, starałem się znaleźć obiekt położony nieopodal tego kwadratu, by móc szybko dostać się w rejon atrakcji turystycznych na piechotę. To jednak jedynie iluzja – każda ze ścian muru otaczającego kompleks pałacowy ciągnie się na długości 2 km i na miejscu okazało się, że aby dotrzeć do tych wszystkich okolicznych świątyń, trzeba pokonać tych kilometrów całkiem sporo. Na planie Mandalay wydaje się zresztą miastem o wiele mniejszym niż jest w rzeczywistości. Polecam więc korzystanie z wszechobecnych motorikszy, dzięki którym stosunkowo niedrogo można uniknąć tracenia czasu na wielokilometrowe spacery w upalne dni. Co prawda środowisko rikszarzy poznało już arkana kapitalizmu i wymachuje klientom jakimiś tabelkami z zawyżonymi cenami za kurs, niemniej jednak są to stawki nadal niskie, szczególnie gdy podróżuje się w kilka osób.
W odległości kilkuset metrów na północny – wschód od pałacu (którego zwiedzanie z pełną świadomością odpuściliśmy sobie, pomimo posiadania zbiorczego biletu do tutejszych atrakcji, obejmującego również wejście do tego obiektu) znajduje się kilka ciekawych budowli świątynnych. Kolejność ich zwiedzania jest w zasadzie obojętna – są one położone w tak niewielkich odległościach od siebie, że naprawdę nie ma większego znaczenia, gdzie rozpocznie się zwiedzanie. My akurat wysiedliśmy przy wejściu do Shwe Nan Daw Kyaung – bogato zdobionego budynku z drewna tekowego, stanowiącego niegdyś część kompleksu pałacowego i zaadoptowanego w 1880 roku na klasztor (jest to jedyny ocalały oryginalny budynek pałacowy, pozostałe zostały zniszczone w trakcie bombardowań podczas II wojny światowej). Klasztor warto odwiedzić z uwagi na zdobiące go płaskorzeźby przedstawiające sceny z Jataki (opowieści o wcieleniach Buddy). Tuż obok można zajrzeć do współczesnego ogromnego klasztoru Maha Atulawaiyan, choć jest to atrakcja dla bardziej zagorzałych fanów buddyjskich świątyń. Dużo ciekawsza jest położona nieco na północ pagoda Kuthodaw - ogromny kompleks wypełniony niewielkimi, białymi stupami, skrywającymi 729 płyt, na których z polecenia króla Mindona wyryto całą Tipitakę, czyli nauki Buddy. Z kolei z położonej nieco dalej przy tej samej ulicy pagodzie Sandamuni wyryto na 1774 marmurowych płytach komentarze do Tipitaki – ponoć odczytanie ich wszystkich po kolei na zmianę zajęło 2400 mnichom okres pół roku. Powszechnie uważa się, że płyty w obu pagodach tworzą „największą książkę na świecie”. Nieco dalej znajduje się dziewiętnastowieczny kompleks świątynny Kyauktawgyi Paya z 9-ciometrowym posągiem Buddy wykonanym z jednego kawałka marmuru – świątynię tą, moim zdaniem, śmiało można sobie odpuścić.
Most U Bein i okolice Mandalay
Świątynie Mandalay - galeria
Gdy spojrzeć na plan miasta, wzrok przykuwa duży kwadrat w jego północnej części. Jego boki to mury Mandalay Palace – kompleks ponad 40 drewnianych budynków odrestaurowanego pałacu królewskiego. Kompleks został odbudowany dopiero w latach 90-tych XX wieku przez co jego walory historyczne są raczej niewielkie. Rezerwując hotel, starałem się znaleźć obiekt położony nieopodal tego kwadratu, by móc szybko dostać się w rejon atrakcji turystycznych na piechotę. To jednak jedynie iluzja – każda ze ścian muru otaczającego kompleks pałacowy ciągnie się na długości 2 km i na miejscu okazało się, że aby dotrzeć do tych wszystkich okolicznych świątyń, trzeba pokonać tych kilometrów całkiem sporo. Na planie Mandalay wydaje się zresztą miastem o wiele mniejszym niż jest w rzeczywistości. Polecam więc korzystanie z wszechobecnych motorikszy, dzięki którym stosunkowo niedrogo można uniknąć tracenia czasu na wielokilometrowe spacery w upalne dni. Co prawda środowisko rikszarzy poznało już arkana kapitalizmu i wymachuje klientom jakimiś tabelkami z zawyżonymi cenami za kurs, niemniej jednak są to stawki nadal niskie, szczególnie gdy podróżuje się w kilka osób.
W odległości kilkuset metrów na północny – wschód od pałacu (którego zwiedzanie z pełną świadomością odpuściliśmy sobie, pomimo posiadania zbiorczego biletu do tutejszych atrakcji, obejmującego również wejście do tego obiektu) znajduje się kilka ciekawych budowli świątynnych. Kolejność ich zwiedzania jest w zasadzie obojętna – są one położone w tak niewielkich odległościach od siebie, że naprawdę nie ma większego znaczenia, gdzie rozpocznie się zwiedzanie. My akurat wysiedliśmy przy wejściu do Shwe Nan Daw Kyaung – bogato zdobionego budynku z drewna tekowego, stanowiącego niegdyś część kompleksu pałacowego i zaadoptowanego w 1880 roku na klasztor (jest to jedyny ocalały oryginalny budynek pałacowy, pozostałe zostały zniszczone w trakcie bombardowań podczas II wojny światowej). Klasztor warto odwiedzić z uwagi na zdobiące go płaskorzeźby przedstawiające sceny z Jataki (opowieści o wcieleniach Buddy). Tuż obok można zajrzeć do współczesnego ogromnego klasztoru Maha Atulawaiyan, choć jest to atrakcja dla bardziej zagorzałych fanów buddyjskich świątyń. Dużo ciekawsza jest położona nieco na północ pagoda Kuthodaw - ogromny kompleks wypełniony niewielkimi, białymi stupami, skrywającymi 729 płyt, na których z polecenia króla Mindona wyryto całą Tipitakę, czyli nauki Buddy. Z kolei z położonej nieco dalej przy tej samej ulicy pagodzie Sandamuni wyryto na 1774 marmurowych płytach komentarze do Tipitaki – ponoć odczytanie ich wszystkich po kolei na zmianę zajęło 2400 mnichom okres pół roku. Powszechnie uważa się, że płyty w obu pagodach tworzą „największą książkę na świecie”. Nieco dalej znajduje się dziewiętnastowieczny kompleks świątynny Kyauktawgyi Paya z 9-ciometrowym posągiem Buddy wykonanym z jednego kawałka marmuru – świątynię tą, moim zdaniem, śmiało można sobie odpuścić.

Zachód słońca przy Moście U Bein
Stamtąd udaliśmy się motorikszą na targowisko Zeygyo, a konkretnie na skrzyżowanie ulic 84 i 29, skąd miały odjeżdżać pick-upy w kierunku mostu U Bein, znajdującego się w niegdyś ważnej miejscowości Amarapura. Ponieważ musieliśmy wymienić trochę dolarów ruszyliśmy przed siebie ulicą 84, próżno rozglądając się zarówno za kantorem, jak i środkiem transportu. Kantor znaleźliśmy schowany przy tylnej ścianie salonu jubilerskiego, natomiast transport znalazł się sam – w chwili, gdy rozważaliśmy złapanie motorikszy. Otóż pick-upy w kierunku południowym mijały nas co chwila, tylko my nie byliśmy świadomi, czego szukamy. Birmańska odmiana busów to po prostu samochód dostawczy przerobiony w ten sposób, że zamiast paki na towary znajduje się tam paka z żelaznym stelażem, w której cisną się ludzie niczym w policyjnej więźniarce. W skład ekipy świadczącej usługi przewozowe wchodzi kierowca oraz nagabywacz – pełniący funkcję osoby pozyskującej klientów poprzez donośne wykrzykiwanie nazwy miejscowości docelowej oraz koordynatora odpowiedzialnego za to, żeby zapamiętać kogo gdzie wysadzić po trasie. Kiedy nagabywacz potwierdził nam, że dojedziemy z nim do Amarapury okazało się, że w więźniarce nie ma już wolnych miejsc. Musieliśmy więc w podróż udać się na dachu, który na szczęście ograniczał bagażnik o wysokości 15 centymetrów, stwarzający jakąś iluzję bezpiecznego przejazdu, a przynajmniej dający możliwość kurczowego schwytania stelaża podczas hamowania i na zakrętach. Co by nie mówić – możliwość przejażdżki z miejscowymi w taki sposób była atrakcją samą w sobie i zapadła mi w pamięci jako jedno z ciekawych wspomnień z pobytu w Birmie. Po kilkudziesięciu minutach drogi, nagabywacz wysadził nas przy ulicy w centrum Amarapury, pobierając opłatę za przejazd w wysokości 1.000 kiatów od osoby (ok 66 centów, zapewne i tak zawyżoną). Stamtąd droga jest dość łatwa do zapamiętania – trzeba rozejrzeć się wokół, wypatrzeć wąskie przejście sprawiające wrażenie ostatniej możliwej trasy do mostu U Bein, a następnie pójść tamtędy. Zresztą przy drodze ustawione są dzieciaki, które niczym „żywe” znaki drogowe kierują zbłąkanych przybyszów we właściwą stronę. Przy czym nie jest to część żadnej oferty handlowej, nie proponują że zaprowadzą na miejsce za hajs, ani nie wyciągają dłoni po pieniądze – po prostu stoją przy ulicy pośród straganów i wskazują turystom właściwą drogę do celu, nie chcąc za to złamanego kiata. Sytuacja ta zresztą powtarza się w kilku miejscach, w których trudno jest samodzielnie zorientować się, w którą stronę iść. W ten sposób bez większych kłopotów udało nam się zdążyć na znany z fotografii spektakularny zachód słońca nad (a w zasadzie pod) mostem U Bein, trzeszczącym w posadach pod tłumem ludzi, którzy wpadli na ten sam pomysł i przyjechali się delektować tym niezwykłym widokiem. Zachód słońca można podziwiać na trzy sposoby – z pokładu łódki, z poziomu ziemi (patrząc w kierunku mostu i słońca pojawiającego się najpierw nad, a potem pod nim) oraz z perspektywy samego mostu. Ponoć najlepsze widoki są z łódki, ale przetestowałem jedynie sposób drugi i trzeci, bo wracając tu dzień po dniu za każdym razem przyjeżdżałem o takiej porze, że słońce jeszcze nie zaszło, ale łódki były już na wodzie. Jeśli chodzi o sam U Bein, to jest to najdłuższy na świecie most wykonany z drzewa tekowego, o długości 1,2 km. Most łączy brzegi ponad jeziorem Taungthaman, które w zależności od pory roku objawia się przybyszom jako spory akwen lub wyschnięta niecka. Jako tło do fotografii zachodzącego słońca rzeczywiście nadaje się wyśmienicie – zwłaszcza gdy zachodząca gwiazda zabarwia niebo na czerwono, a kontury ludzi zgromadzonych na moście kontrastują swą czernią z krwawym tłem. W okolicy jest kilka knajpek, w których można zjeść jakieś owoce jeziora, choć szwadrony komarów atakujących po zmroku nie czynią tego miejsca zbyt przyjaznym. Nam oczywiście nie przyszło do głowy, że jak jest jezioro to i są komary, więc pół godziny później łapaliśmy rikszę drapiąc pokąsane nogi.
Ponieważ traf chciał, że wypadały właśnie Walentynki, które musieliśmy jakoś uczcić w męskim gronie trzech przyjaciół, najbardziej stosowną formą spędzenia tego wieczoru wydało nam się świętowanie z butelkami rumu, który to rum wszyscy trzej kochaliśmy jednakowoż i z wzajemnością. W tym celu udaliśmy się na zakupy do pobliskiego marketu, gdzie za zawartość koszyka (2 butelki 0,7l rumu, 2 butelki 1,5l coca-coli, 3 paczki Lucky Strike oraz napój owocowy na rano) skasowano nas na zawrotną kwotę 10.000 kiatów, czyli mas o menos – 6, 66 dolara. Na osobę wyszło więc nieco ponad 8 złotych, co czyni tegoroczne Walentynki zdecydowanie najtańszymi w historii. Oczywiście sam alkohol niczego jeszcze nie załatwiał – potrzebna była magiczna atmosfera, którą udało nam się zbudować poprzez wspólne oglądanie w telewizji „Uwierz w ducha” z Patrickiem Swayze w języku birmańskim. Drugą butelkę rumu kończyliśmy zaś intonując piosenki Franka Kimono. Być może nie były to wymarzone obchody święta zakochanych, lecz z pewnością zapamiętam je jako spędzone dość oryginalnie – w sposób odmienny od standardów narzucanych mi co roku przez bezduszną machinę kapitalizmu.
Most U Bein i okolice Mandalay - galeria
Mieszkańcy Mandalay. Na ulicach miasta

Nie ma to jak kufel rumu w południe
Kolejnego dnia dało o sobie znać zmęczenie. Wstaliśmy dość późno i postanowiliśmy się nigdzie nie spieszyć, dopóki nasze organizmy nie dadzą nam sygnału do ataku. Ponieważ dzień był nadzwyczaj upalny, jednogłośnie zadecydowaliśmy że schronimy się przed słońcem w znajdującym się nieopodal hotelu barze najniższej kategorii. Tradycyjnie już zamówiliśmy sobie po wazie zupy (zamiast jednej na trzech) i po dużym piwie (zamiast jednego na trzech – chociażby z tego powodu, żeby wypić w całości zimne i dopiero zamówić następne). Cóż, są nawyki, których ciężko się pozbyć pomimo pełnej świadomości ich bezsensowności. Bar w którym usiedliśmy był lokalem bardzo tanim i najwyraźniej popularnym wśród miejscowych, których rotacja była imponująca. Właśnie zastanawialiśmy się, jak to naprawdę jest w tej Birmie? Czy wypada tak w południe pić browar? Czy Birmańczycy krzywo na to nie patrzą? Czy uśmiechają się do nas tylko dlatego, że w każdej sytuacji uśmiechają się do każdego? Obserwacja wewnątrz baru przyniosła kilka odpowiedzi. Otóż w tym samym czasie, w którym my toczyliśmy rozważania na temat tego, czy wypada pić w dzień piwo, miejscowi wpadali na przekąskę i kufelek rumu. Normalnie, w południe, w środku upalnego dnia, wpadali walnąć sobie 0,335 ml lokalnego rumu, który był tak tani, że piwo pili tylko krezusi. Przerwa w pracy? Do baru na zupkę i ciach – kufel rumu. Na wieży mariackiej trębacz jeszcze hejnału nie dograł a tu, w dalekiej Birmie już wszyscy lekko podpici. Nie chcąc wyjść na lalusiów i my zamówiliśmy po buteleczce rumu, wynosząc z tej sytuacji doświadczenie, że w upały jest to trunek, który organizm przyswaja znacznie lepiej od piwa. Po jakimś czasie udałem się do czegoś na kształt toalety, do której musiałem przedostać się przez pomieszczenie pełniące rolę kuchni. To, że toaleta była roztaczającą nieprzyjemną woń dziurą w ziemi nie było niczym nadzwyczajnym – spotkać można takie w o wiele bogatszych krajach Azji. Prawdziwym szokiem była natomiast dla mnie kuchnia – było to pomieszczenie, którego zdjęcia śmiało można by podpisać „strefa wykluczenia, Czarnobyl, Ukraina” i nikt by takiego opisu pewnie nie zanegował. Było to brudne pomieszczenie przypominające piwnicę, w którym na kamiennych kuchniach stały stare, osmolone garnki. Dobra informacja była taka, że zapewne nie było tam szczurów – sądzę, że i one by stamtąd uciekły. Zszokowany wyjąłem telefon i zacząłem fotografować ten wojenny krajobraz – kucharce obierającej czosnek na klepisku nawet powieka nie drgnęła. Cóż, tego co się zobaczyło, nie da się już odwidzieć – musiałem pogodzić się z myślą o tym, że w tej kuchni przygotowywano pół godziny wcześniej mój posiłek. Wizyta w kuchni skłoniła mnie jednocześnie do zamówienia kolejnej butelki rumu.
Aby nie spędzić całego dnia w tym luksusowym lokalu, zapłaciliśmy śmiesznie niski rachunek i przeszliśmy na drugą stronę ulicy negocjować z rikszarzami plan zwiedzania oraz jego cenę. Jak już wspomniałem, po kilku dniach intensywnego zwiedzania mieliśmy już trochę przesyt buddyjskich świątyń i zależało nam bardziej, żeby po pierwsze – nie stracić całego dnia w barze i po drugie – odciąć się od źródeł rumu. Zostało jeszcze zresztą kilka miejsc, które sprawiały wrażenie wartych zobaczenia. Ponieważ dochodziła już druga, wywalczyliśmy półdniową wycieczkę za 20 dolarów na trzech – kwotę na birmańskie warunki pewnie i zawrotną, ale dla nas akceptowalną. Plan natomiast ustaliliśmy nieco bez sensu, upierając się by wyjechać hen daleko poza Mandalay, przez co większość czasu faktycznie spędziliśmy w rikszy. W obrębie samego miasta zatrzymaliśmy się jeszcze przy świątyni Maha Myat Muni Paya, w której znajduje się jedno z najważniejszych przedstawień Buddy w Birmie, o czym świadczyć ma między innymi gruba warstwa płatków złotej folii przykrywająca posąg tak obficie, że ulega on wizualnej deformacji i można sobie jedynie wyobrażać jak wygląda w oryginale. Następnie udaliśmy się do oddalonej o 11 km od Mandalay wioski Mingun, przez chwilę stolicy kraju. Czasy dawnej świetności przypomina tu obecnie kilka świątyń, spośród których najbardziej znaną jest Mingun Paya, projektowana ambitnie jako największa świątynia ówczesnego świata. Według planu świątynia miała sięgać 150 metrów wysokości, prace jednak przerwano na skutek przepowiedni astrologa, który wystraszył inwestora, że wraz z ukończeniem budowli umrze. Podstawa świątyni, która przetrwała do dziś mierzy „zaledwie” 50 metrów. Na jej ścianach widoczne są ogromne pęknięcia powstałe w wyniku trzęsienia ziemi – być może więc ukończona budowla nie dotrwałaby i tak do naszych czasów.
Ponieważ dzień miał się już ku końcowi, postanowiliśmy w drodze powrotnej zawitać raz jeszcze na spektakl zachodzącego słońca przy moście U Bein. Tym razem postanowiliśmy spędzić ten czas przechadzając się po samym moście. Po powrocie do hotelu zjedliśmy trochę szaszłyków w przyulicznym barze, po czym udaliśmy się na dworzec autobusowy, aby wyruszyć w dalszą podróż – tym razem w kierunku słynnego jeziora Inle.