top of page

INDONEZJA: BALI

by Powsinoga

Indonezja, Bali: ryżowe tarasy i piękne pagody - zabrakło tylko dobrej pogody

Informacje praktyczne

IMG_9512.JPG
Tarasy ryżowe Jatiluwih

Bali było drugim kolejnym miejscem po Singapurze, które odwiedziliśmy niejako przypadkowo. Ponieważ w ramach akcji wyprzedażowej Air Asii pojawiły się przeloty na trasie Singapur – Bali oraz Bali – Kuala Lumpur w cenie około 50 USD za lot, postanowiliśmy jeszcze bardziej urozmaicić sobie plan podróży odwiedzając słynną wyspę, której sama nazwa przyciąga jak magnes. Początkowe założenia były takie, żeby odpocząć przez trzy dni gdzieś przy plaży, zwiedzając okoliczne zabytki. Jednak po lekturze przewodnika okazało się, że nadmorskie kurorty wcale nie należą do najciekawszych miejsc na Bali, zaś główną atrakcją turystyczną oraz bazą wypadową na wyspie jest miejscowość Ubud, położona z dala od linii brzegowej. Po zarezerwowaniu noclegów w tym miasteczku, zająłem się organizowaniem planu pobytu na wyspie, szukając atrakcji zlokalizowanych w niewielkiej odległości od Ubud. Z racji statusu popularnego kierunku podróżniczego, jakim cieszy się Bali, zwróciłem się też na forum społeczności internetowej współtworzącej grupę podróżniczą, z prośbą o polecenie najciekawszych zdaniem członków tej grupy miejsc. W odpowiedzi pod zamieszczonym w internecie wątkiem znalazły się destynacje, których w ogóle nie brałem pierwotnie pod uwagę - mylnie zakładając, że przy tak krótkim pobycie nie dam rady przemieszczać się pomiędzy atrakcjami zlokalizowanymi na różnych krańcach wyspy. Finalnie, jeden z członków grupy przekazał mi telefon do niejakiej Mimie – mieszkanki Bali, zajmującej się na co dzień wożeniem turystów oraz organizowaniem im czasu w trakcie pobytu na wyspie. Szybko ustaliłem z nią trasę oraz kwotę wynagrodzenia – ostatecznie Mimie zgodziła się zawieźć nas do większości najatrakcyjniejszych miejsc, rozrzuconych po całym Bali. W ten sposób zamieniłem pierwotny plan odpoczynku na wyspie na „wycieczkę objazdową”, dostarczając kolejnych argumentów licznej grupie osób twierdzących, że ja po prostu wypoczywać nie potrafię. Koniec końców umówiłem się z Mimie na następującą trasę:

- dzień 1: transport z lotniska w Denpasar do hotelu w Ubud (60 – 90 minut drogi);

- dzień 2: tarasy ryżowe w Tegalalang, świątynie: Pura Tirta Empul oraz Pura Gunung Kawi w Tampaksiring, świątynia Pura Besakih (ok. 9 godzin);

- dzień 3: wodospady Sekumpul,  świątynia Pura Ulun Danu Bratan, tarasy ryżowe Jatiluwih, świątynia Taman Ayun w Memgwi (ok. 10 godzin);

- dzień 4: świątynia Pura Lempuyang, pałac wodny Taman Tirtagangga, plaża w miejscowości Kuta oraz transport na lotnisko w Denpasar (ok. 11 godzin).

Program ten udało nam się wykonać praktycznie w całości – jedynie ze względów pogodowych (intensywne ulewy) zrezygnowaliśmy z plażowania w deszczu, a świątynię Pura Besakih odwiedziliśmy czwartego dnia rano zamiast drugiego dnia południu. Planowany „wypoczynek” zamienił się więc w trzy dni intensywnego przemieszczania się wozem Mimie wzdłuż i wszerz wyspy. Całość usługi kosztowała nas 165 USD, a więc za kilka całodziennych wycieczek zapłaciliśmy po 55 dolarów na głowę, mając w cenie: wynajęcie samochodu z kierowcą, paliwo, sympatyczne towarzystwo Mimie, możliwość decydowania ile czasu chcemy spędzić w danym miejscu oraz opłaty parkingowe. Zdecydowanie polecam takie rozwiązanie – bo chociaż zabrakło nam czasu, aby odwiedzić kompleks Monkey Forest (oddalony od naszego hotelu o 3 minuty drogi spacerem) czy też po prostu poszwendać się niespiesznie ulicami Ubud, to jednak w ciągu tych trzech intensywnych dni zobaczyliśmy najważniejsze ośrodki kultu oraz piękne pejzaże, płacąc za to wszystko niewielkie pieniądze. W każdym razie, spędziliśmy pełne trzy dni przemieszczając się samochodem po wyspie. Gdybyśmy nie mieli takiej możliwości, być może padający obficie deszcz zatrzymałby nas w naszym bungalowie (co pozostawiłoby z pewnością pewien niedosyt, pomimo że warunki w hotelu mieliśmy iście królewskie – we trzech na powierzchni około dwustu metrów kwadratowych). Bungalow (nasz nazywał się z japońskiego – „Sakura”) znajdował się w ofercie trzygwiazdkowego Chili Ubud Cottages i choć jak na warunki indonezyjskie nie był może najtańszy (ok 100 zł za osobę za noc, w cenie obfite i pyszne śniadania), to z pewnością wart był tej ceny.

Niewątpliwą zaletą przemieszczania się po wyspie z Mimie była otrzymywana od niej pomoc oparta na wiedzy i doświadczeniu osoby mieszkającej na stałe na Bali. Gdy potrzebowaliśmy wymienić gotówkę, nie krążyliśmy pomiędzy agencjami skupującymi dolary po zaniżonym kursie, lecz od razu udaliśmy się do oficjalnego kantoru, w którym obowiązywały dużo korzystniejsze stawki. Gdy wracając wieczorem po całym dniu zwiedzania poprosiliśmy o podwiezienie do sklepu z alkoholem, Mimie nie podjeżdżała pod najbliższy supermarket, lecz wiozła nas do sklepu, w którym butelka alkoholu kosztowała o 30% taniej niż gdzie indziej. Pomimo, że przejazd przez liczące zaledwie 40 tysięcy mieszkańców Ubud w godzinach szczytu wiązał się z koniecznością spędzenia w korkach nawet godziny. Gdy rozpadał się deszcz, Mimie wiedziała gdzie kupić pelerynę, a gdy nawet czegoś nie wiedziała, to potrafiła się szybko dowiedzieć. Nie mam żadnych wątpliwości, że dzięki uprzejmości naszej Mimie dodatkowo zaoszczędziliśmy sporo czasu i pieniędzy.

Tarasy ryżowe Tegalalang

IMG_9108.JPG

Zgodnie z uzgodnionym wcześniej planem, na początek Mimie pokazała nam tarasy ryżowe Tegalalang - położone nieopodal Ubud, przez co dość zatłoczone i komercyjne - co nie znaczy przecież, że brzydkie i niewarte odwiedzenia. Na miejscu lokalna społeczność rozprowadzała „bilety wstępu do strefy”, po schodkowych tarasach krążyła masa turystów, zaś lokalni chłopi powyciągali jakieś narzędzia sprzed dwustu lat, zachęcając przyjezdnych do pamiątkowej fotografii za kilka (tysięcy) rupii (to nadal grosze). Można było odnieść wrażenie, że w obecnych realiach nikt z miejscowych specjalnie się nie przejmował zbiorami ryżu – dochód z jego sprzedaży stanowi w dzisiejszych czasach zapewne zaledwie niewielki procent w porównaniu do zysków pochodzących z łupienia turystów.

Tegalalang - galeria

Pura Tirta Empul

IMG_9146.JPG

Z tarasów Tegalalang udaliśmy się do położonej w niewielkiej odległości miejscowości Tampaksiring, w której znajdują się dwa ważne obiekty kultu – świątynie: Pura Tirta Empul oraz Pura Gunung Kawi. Zwiedzanie zaczęliśmy od tej pierwszej, nieco zszokowani ilością pojazdów zastanych na parkingu, pozwalających domyślać się, że na terenie kompleksu nie będziemy z pewnością zmagać się z uczuciem samotności. Cena biletu wstępu (20.000 IDR) obejmowała również wypożyczenie sarongu – rodzaju „spódnicy” zrobionej z jednego płatu materiału, obwiązywanej w pasie i zasłaniającej gołe nogi, których w balijskich świątyniach nie wolno eksponować nawet jeśli są nadzwyczaj zgrabne. Wypożyczanie sarongów w cenie biletu jest zwyczajem praktykowanym w większości (jeśli nie we wszystkich) świątyniach na Bali, co jest rozwiązaniem dogodnym dla zwiedzających, którzy nie muszą nosić ze sobą przez cały dzień niepotrzebnego ekwipunku. Dobrze jest o tym wiedzieć, bo przed wejściami do ważniejszych świątyń miejscowa ludność często sprzedaje sarongi wprowadzając turystów w błąd, jakoby bez własnej spódnicy nie będą oni mogli przekroczyć progów świątyni. A wiadomo – złej baletnicy, to i rąbek u spódnicy.

Tirta Empul jest przykładem świątyni nazywanej po balijsku Pura Tirta, czyli świątynią wodną. Na terenie kompleksu bije czczone przez Balijczyków święte źródło, według legendy stworzone przez hinduskiego boga Indrę (ze zrobionej przez niego dziury w ziemi wypłynął niegdyś rzekomo eliksir nieśmiertelności, przywracając do życia otrutych przez złego króla Mayadanawę żołnierzy). Zabudowania wokół źródła, świątynia i gromadzące świętą wodę baseny powstały już w X wieku, aby ułatwić przybywającym tu pielgrzymom rytuał ablucji. Po dziś dzień ludzie przyjeżdżają tu z bliska i daleka, by oczyścić się w sadzawkach po uprzednim złożeniu skromnej ofiary bóstwu źródła. Dostarcza się tu również energii duchowej maskom i kostiumom używanym przez tancerzy wcielających się w Baronga. Podczas pełni w czwartym miesiącu księżycowym (październik) mieszkańcy pobliskiej wsi Manukaya przynoszą tu w celu oczyszczenia Święty kamień z Pura Sakenan. W pierwszych latach XX wieku pewnemu holenderskiemu archeologowi udało się odczytać wyrytą na nim starożytną inskrypcję. Głosiła ona, że głaz należy obmyć w źródle Pura Tirta w dniu, kiedy przypada jej odalan (rocznica założenia). Mieszkańcy wsi wykonywali ten rytuał przez niemal 1000 lat zupełnie nieświadomi znaczenia inskrypcji, zapomnianego w ciągu stuleci. Wokół basenów znajdują się dziedzińce, na których usytuowano liczne świątynie, gdzie mieszkańcy składają ofiary oraz modlitwy. Na kolejne tarasy prowadzą bogato zdobione bramy, a wokół budowli ustawiono nieliczone posągi fantasmagorycznych postaci, nawiązujące do miejscowych wierzeń. Przy wyjściu z kompleksu znajduje się sporych rozmiarów bazar – ze względu na bogaty wybór oferowanego asortymentu oraz dużą konkurencję wśród sprzedawców, jest to dobre miejsce na kupno prezentów i pamiątek. Przy innych świątyniach wybór jest znacznie mniejszy. 

Pura Tirta Empul - galeria

Pura Gunung Kawi

IMG_9277.JPG

Nieco bliżej centrum Tampaksiring zlokalizowana jest druga atrakcja tego miasteczka – świątynia Pura Gunung Kawi. Kompleks świątynny rozciąga się w malowniczej dolinie rzeki Pekerisan, w otoczeniu tropikalnej roślinności i tarasów ryżowych. W głębokim kanionie porośniętym tropikalną roślinnością wydrążono w skałach góry Gunung Kawi liczne, wykute w głębokim reliefie, bogato zdobione budowle zwane candi. Kompleks pochodzi z XI wieku i zachował się we wspaniałym stanie. Przez długi czas uważano je (candi) za grobowce królewskie, jednak badania archeologiczne nie potwierdziły tej hipotezy, a ponieważ wewnątrz nie odnaleziono żadnych szczątków – teoria ta wydaje się nader wątpliwa. Dziś większość badaczy skłania się raczej ku twierdzeniu, że główna grupa pięciu candi upamiętnia króla Udayanę, jego żonę Mahendrattę oraz nałożnicę i dwóch synów. W trakcie panowania dynastii Warmadewa rozwinął się tutaj kult zmarłych królów i królowych, których po śmierci uznawano za bogów. Candi nie tyle więc są ich grobowcami, co budowlami wzniesionymi na ich cześć. Na terenie świątyni podziwiać można również intrygujące cele mnichów, wykute w skałach wewnątrz dziedzińca.

Co 5 lat w Pura Gunung Kawi odbywa się wielka uroczystość, podczas której składa się efektowne ofiary, a młodzi mężczyźni i kobiety oddają się świętym tańcom. Aby dotrzeć do kompleksu Gunung Kawi, trzeba pokonać z parkingu dość długą trasę, w większości prowadzącą stromo schodami w dół (a w drodze powrotnej – niestety do góry). Mniej więcej w połowie drogi znajduje się punkt sprzedaży biletów, gdzie w cenie wejściówki wypożycza się również niezbędny do odwiedzin sarong. Schodząc nieco dalej można też obserwować otaczające kompleks tarasy ryżowe. Niewątpliwą zaletą tego miejsca w porównaniu do pobliskiego Tirta Empul był niemal całkowity brak turystów – na terenie strefy spotykaliśmy sporadycznie jedynie małe grupki osób. 

Pura Gunung Kawi - galeria

Okolice wulkanu Batur

IMG_9321.JPG

Po wyczerpującej wspinaczce schodami, które trzeba było pokonać wracając z Pura Gunung Kawi, udaliśmy się w dalszą drogę – planując docelowo dotrzeć jeszcze tego dnia do jednej z najważniejszych świątyń na wyspie – Pura Besakih. Do tego momentu pogoda była wyśmienita, z bezchmurnego nieba lał się żar i żadne znaki na niebie nie wskazywały, by miało to się zmienić. Jednakże już pół godziny później, gdy dotarliśmy w rejon wznoszącego się na wysokość 1717 m.n.p.m. wulkanu Batur nastąpiło nagłe załamanie pogody. Nie było sensu wjeżdżać na teren płatnej strefy wokół wulkanu, gdyż niebo odkryło przed nami swoje karty i było wiadomo, że z nagromadzonych czarnych chmur polecą zaraz hektolitry wody. Zatrzymaliśmy się w restauracji Batur Sari Restaurant, gdzie z tarasu widokowego mogliśmy podziwiać panoramę okolicy zdominowanej przez majestatyczny wulkan i położone nieopodal jezioro Danau Batur. To znaczy mogliśmy delektować się widokami zaledwie przez kilka minut, po których rozpoczęła się ulewa jakiej żaden z nas nigdy nie widział. Wtedy jeszcze nie mieliśmy świadomości, że to zaledwie delikatny kapuśniaczek w porównaniu z deszczem, jaki zaskoczy nas następnego dnia. Ponieważ w przeciągu dwóch piw nie przestało padać uznaliśmy, że w takich warunkach przejazd do Pura Besakih jest pozbawiony sensu. Odłożyliśmy wizytę w tej świątyni na później i postanowiliśmy wrócić do Ubud - naiwnie myśląc, że jak się przyjeżdża na Bali w porze deszczowej, to deszcz będzie padał w ciągu tylko jednego popołudnia.

Wieczorem, wykorzystując okno pogodowe, udaliśmy się do jednej z wielu polecanych w przewodnikach oraz internetach restauracji, gdzie co prawda zjedliśmy suto, treściwie i smacznie, ale jak na warunki azjatyckie dość drogo (żeberka – przygotowane bardzo dobrze i w słusznej ilości kosztowały około 10 USD).

Wodospady Sekumpul

IMG_9363.JPG

Kolejny dzień pobytu na Bali rozpoczęliśmy od pokonania dość długiego dystansu, dzielącego Ubud od wodospadów Sekumpul. Co ciekawe, jest to miejsce w dalszym ciągu niezbyt popularne, o którym niewiele można znaleźć informacji w internecie, lecz o dziwo – wśród przyjezdnych z Polski cieszy się dużym uznaniem i na polskich forach jest dość powszechnie polecane (mi również polecił je rodak, natomiast Mimie twierdziła, że jedzie tam po raz pierwszy i kilka razy pomyliła drogę). Balijczycy zamieszkujący tereny wokół wodospadów stosunkowo niedawno zdali sobie sprawę z potencjału tej okolicy i dopiero wtedy podjęli działania ukierunkowane na stworzenie infrastruktury umożliwiającej przyjmowanie turystów w ilościach hurtowych. Ta grupka osób zorganizowała się na tyle dobrze, że dziś kosi na wjeździe naprawdę konkretny piniondz… Ale po kolei – najlepszym sposobem na zobaczenie wodospadów Sekumpul jest dotarcie tutaj wypożyczonym skuterem, gdyż ten środek transportu umożliwia przejechanie kilkukilometrowej trasy (której część nie nadaje się dla samochodów) prowadzącej aż do leśnej polany, z której rozpoczyna się właściwy szlak, prowadzący dość stromo w dół kamiennymi schodami. Ponieważ my dotarliśmy na miejsce samochodem, a jednocześnie mieliśmy na ten dzień jeszcze trochę innych planów, stanęliśmy przed wyborem wykupienia jednego z kilku wariantów oferty przygotowanej przez miejscowe „biuro”. Lokalsi zatrzymują ludzi wjeżdżających jedyną drogą prowadzącą ku wodospadom niczym spragnieni wódki sąsiedzi na weselnej bramce, przedstawiając kilkugodzinne pakiety z różnymi rodzajami atrakcji (można spłynąć pontonem, albo pobujać się na huśtawce nad przepaścią, itp.). Teoretycznie trzeba się na coś zdecydować, niemniej jednak przypuszczam, że nie ma żadnych przeciwskazań, aby osoby przemieszczające się skuterem lub nawet rowerem pojechały sobie dalej „na własną rękę”. My takiej możliwości nie mieliśmy, więc zdecydowaliśmy się na jedną z krótszych i tańszych opcji, zawierającą w cenie jedynie transport skuterami w obie strony oraz trekking z przewodnikiem do wodospadów i z powrotem, bez żadnych dodatkowych fajerwerków. Mieliśmy też jakiś powitalny napój, z którego zrezygnowaliśmy z braku czasu. Jednak nawet za taki podstawowy pakiet kazano nam, zgodnie z „oficjalnym” cennikiem, zapłacić po ok. 17 dolarów – czyli jak na indonezyjskie warunki dość zawrotną kwotę. Owszem, dzieciaki wysłane z nami w drogę przez cwaniaków prowadzących ten biznes dwoiły się i troiły, żebyśmy byli zadowoleni – zagadywały nas, niosły część bagażu, czy robiły zdjęcia. Niemniej jednak uiszczona przez nas kwota ocierała się o ździerstwo – którego (jestem tego niemalże pewien) można uniknąć w przypadku posiadania środka lokomocji umożliwiającego pokonanie kilkukilometrowego odcinka – najpierw asfaltem, a później leśnymi drogami. Oczywiście – jeśli ktoś ma mnóstwo czasu i silne nogi to pewnie da też radę pokonać całą trasę do wodospadów „z łydki”. My w każdym razie zdecydowaliśmy się za tą atrakcję przepłacić, oczywiście patrząc z czysto finansowego punktu widzenia. Bo przecież mogliśmy zaoszczędzić te pieniądze, poświęcając cały dzień na wizytę przy wodospadach i rezygnując z odwiedzenia reszty miejsc, które mieliśmy zaplanowane tego dnia. Pytanie tylko – czy zachowując kilkadziesiąt złotych w kieszeni kosztem wizyty w świątyni Ulun Danu Beratan oraz tarasach Jatiluwih zrobiłbym dobry interes? Jestem pewien, że nie. Lecz jeśli miałbym dużo czasu na zwiedzanie Bali, wybrałbym rozwiązanie bardziej ekonomiczne – w myśl zasady, żeby nie zgadzać się na wygórowane stawki i nie przyczyniać się do drastycznego podnoszenia cen usług przez chciwych lokalnych przedsiębiorców, co często sprawia że kraj uchodzący powszechnie za „tani”, w ciągu krótkiego okresu czasu staje się krajem „drogim”.  W każdym razie wodospady nie są prywatne i z pewnością można odrzucić propozycję wykupienia przy wjeździe któregoś z oferowanych pakietów. To tak jak nad morzem – można odpłatnie korzystać z wygód w postaci leżaka i parasola, lecz jeśli się nie ma na to ochoty, to nikt zabronić wejścia na publiczną plażę nie ma prawa.

Ponad wzgórzami, z których z hukiem spadają wody Sekumpul niepokojąco gromadziły się ciemne chmury. Ale w takim wilgotnym klimacie to nic nadzwyczajnego – wszak wiadomo, że wodospady spotykamy najczęściej tam, gdzie jest jakaś woda, która spada ze wzgórza. Ponieważ w tropikalnym klimacie woda wciąż paruje, więc i tworzą się chmury. Z chmur mamy opady, które parują …. I tak w kółko. Droga prowadząca ku wodospadom była dobrze przygotowana i nie powinna nikomu sprawić żadnej trudności. Postarano się nawet o to, by na szlaku było można kupić coś do picia – w budce znajdującej się na samym dole zaraz przy końcu schodków można nabyć wodę, napoje, piwo, a nawet jakieś przekąski. Nie trzeba więc dźwigać ze sobą w plecaku nadmiernej ilości płynów – zapasy można uzupełnić na dole, płacąc co prawda nieco wyższe stawki, ale przecież gdyby mi ktoś zaproponował zapłatę takiej różnicy w rupiach w zamian za dźwiganie dodatkowych kilogramów, to z pewnością bym się na to nie skusił.

Podążając szlakiem prowadzącym do wodospadów mija się miejsce, w którym po pokonaniu strumienia rzędem śliskich kamieni (albo po prostu brodząc w lodowatej wodzie) można napawać się widokiem rozciągającym się z góry wodospadu. Jedna z kaskad spada z impetem wprost spod naszych stóp. Po zejściu schodami na sam dół, krótka ścieżka prowadzi do miejsca, w którym piękne kaskady widoczne są w pełnej okazałości, z hukiem opadając z wysokości ok. 80 metrów do wodnego oczka. Stojąc u podstawy wodospadu odnosi się wrażenie, jakby przebywało się w zielonej studni, z której ścian spływa woda. Nie wiem, czy  warunki panujące u stóp wodospadu charakteryzują to miejsce, czy też po prostu były takie w dniu naszej wizyty, ale kropelki wody unoszące się wokół w promieniu kilkudziesięciu metrów od kaskad uniemożliwiały robienie zdjęć. To znaczy – zdjęcia robić się dało, ale obiektyw aparatu w ciągu kilku sekund stawał się zupełnie mokry. Podobnie sprawa wyglądała z telefonem – urządzeniem mniejszym, które o wiele łatwiej zabezpieczyć przez wirującymi w powietrzu cząsteczkami wody. Ubrania zresztą też momentalnie przemokły, więc po krótkiej sesji fotograficznej zmuszeni byliśmy wycofać się na bezpieczną odległość – w miejsce, gdzie sprzęt elektroniczny nie byłby zagrożony zalaniem. Wracając tą samą drogą i mijając schody prowadzące do i z wodospadów można udać się dalej prosto, by po chwili dojść do kolejnych czterech imponujących kaskad, określanych na tablicach informacyjnych jako wodospady Fiji. Teren wokół ścieżki prowadzącej pomiędzy wodospadami porastają ciekawe, niezmiernie kolorowe przykłady balijskiej flory. Podejście pod górę w drodze powrotnej zajęło nam jakieś 45 minut, co nie znaczy że człowiek, który poprzedniej nocy nie pił rumu do godziny 3 nie poradziłby sobie z tą trasą w krótszym czasie.

Wodospady Sekumpul - galeria

Pura Ulun Danu Beratan

IMG_9392.JPG
IMG_9392.JPG

Po kilkunastominutowej przejażdżce skuterem wsiedliśmy do naszego samochodu i udaliśmy się w kierunku Pura Ulun Danu Beratan – jednej z najbardziej rozpoznawalnych świątyń na Bali, której konstrukcja zdobi większość publikacji, folderów i pocztówek poświęconych tej wyspie. Pod względem architektonicznym budowla nie wydaje się dominować pod żadnym względem wśród innych tego typu obiektów na Bali, jednakże jej spektakularne położenie na brzegu jeziora ma niewątpliwie duży wpływ na wysoką pozycję zajmowaną w rankingach tutejszych atrakcji. Ten region wyspy charakteryzuje się dużo chłodniejszym klimatem niż pozostałe obszary, a deszcze zdarzają się tam częściej niż gdziekolwiek indziej na Bali. Zdarzają się nawet w porze suchej, więc niedorzecznością byłoby, gdyby nas nie dopadły w porze deszczowej. I faktycznie – na miejscu przywitał nas nieprzyjemny, jesienny deszcz. Na szczęście po kilkudziesięciu minutach przestało zupełnie padać, dzięki czemu mieliśmy chociaż okazję zrobić trochę zdjęć bez narażania na szwank sprzętu. Co ciekawe – pomimo całkowicie zachmurzonego nieba oraz ciemnych deszczowych chmur, teren świątyni wypełniony był dużą ilością światła. Robiąc zdjęcia przy takiej pogodzie w Europie – otrzymalibyśmy ciemne, ponure, bezbarwne fotografie. Tutaj natomiast uzyskaliśmy wypełnione kolorami ekspozycje z wysokim kontrastem.

Pura Ulun Danu Beratan powstała w XVII wieku w wygasłym kraterze wulkanu na brzegu jeziora Beratan. Poświęcono ją bogini Devi Danu - opiekunce jeziora, które stanowi niezwykle ważne miejsce dla Balijczyków, gdyż jest pierwotnym źródłem dla całego systemu melioracyjnego wyspy, składającego się z kanałów nawadniających pola ryżowe i spływających kaskadowo aż na morski brzeg. Balijczycy modlą się więc gorliwie do swojej bogini zwłaszcza o to, aby zadbała, by w jeziorze nigdy nie zabrakło wody. W tym celu w każdy odalan (przypadające co 210 dni urodziny świątyni) wierni zatapiają w wodach jeziora dar w postaci byka. świątynia położona jest na wysokości 1200 m.n.p.m. co sprawia, że zwykle otaczają ją zbierające się nad jeziorem mgły - patrząc na świątynię odnosi się wrażenie jakby składające się na nią pagody meru, w tym najwyższa, 11 piętrowa, tonęły w chmurach. Okoliczności te wzmacniają efekt wizualny potęgując wrażenie tajemniczości i niezwykłości tego miejsca. Cały kompleks świątynny otoczony jest pięknym, zadbanym ogrodem.

Pura Ulun Danu Beratan - galeria

Tarasy ryżowe Jatiluwih

IMG_9530.JPG

Następnym punktem naszego programu były tarasy ryżowe Jatiluwih – najbardziej imponujące miejsce tego typu na wyspie. Przylatując na Bali nie spodziewałem się, że największe wrażenie w trakcie zwiedzania wyspy zrobią na mnie jakieś tam tarasy ryżowe. Zakładałem, że główną atrakcją będą raczej charakterystyczne balijskie świątynie, z typowymi dla Bali, oryginalnymi rozwiązaniami architektonicznymi, kształtem i formą nieprzypominające budowli sakralnych występujących w innych częściach świata. Poza tym miałem już sposobność oglądania w różnych krajach tarasów ryżowych, czy też plantacji kawy czy herbaty – jedne podobały mi się bardziej, inne mniej, lecz z pewnością nie były to miejsca, które zajmowały jakieś specjalnie wysokie pozycje w moim wewnętrznym rankingu najatrakcyjniejszych miejscówek odwiedzanych w trakcie poszczególnych wyjazdów. Na Bali jednak było inaczej i cieszę się, że nie zrezygnowałem z odwiedzenia tych miejsc. Oczywiście pocięte zbocza pagórków nie wzbudzały we mnie  zachwytów same w sobie – na ostateczny efekt wizualny wpływały dwie kwestie: po pierwsze – tarasy wyrwane zostały z gęstych połaci tropikalnego lasu, otaczającego je z wszystkich stron i po drugie: charakteryzują się one tak piękną, intensywną zielenią, że człowiek patrzy się na nie jak zaczarowany. Nigdzie na świecie nie widziałem takiej zieleni (no, może w Kolumbii). Być może moje wrażenia wynikają po części z tego, że trafiłem na Bali w okresie intensywnych opadów deszczu – o ile plaża w taką pogodę nie była atrakcyjnym wyborem, a cuda architektury w asyście ciemnych chmur robiły się nieco ponure i szare, o tyle roślinność rozkwitała w takich warunkach w swojej pełnej krasie.

Tarasy Jatiluwih położone są w odległości 40 kilometrów od głównej bazy wypadowej wyspy - Ubud, przez co są znacznie mniej popularne i rzadziej odwiedzane przez turystów niż tarasy Tegalalang. Cały obszar upraw ryżu zajmuje tutaj ponad 600 ha. Na miejscu biegnie gęsta i długa sieć ścieżek trekkingowych, ciągnąca się wzdłuż każdej strony tarasów. W odróżnieniu od Tegalalang widać też na pierwszy rzut oka, że miejscowa ludność skupia się na faktycznej uprawie i zbiorach ryżu, a nie na naciąganiu turystów na pamiątkowe zdjęcia w asyście wieśniaka w tradycyjnym stroju ludowym. W Jatiluwih pobierają opłaty za wjazd do strefy, lecz na miejscu można niespiesznie przemieszczać się wyznaczonymi szlakami nie będąc niepokojonym przez nikogo. Okoliczni mieszkańcy skupiali się na pracy w polu i nikomu nie przychodziło do głowy, aby wciskać nam „oscypka albo ciupagę”. Co prawda ten miły spacer przerywały co jakiś czas ulewne deszcze, ale w momentach przejaśnienia mieliśmy możliwość radowania się nowym spektakularnym widokiem za każdym zakrętem drogi. Finalnie jednak sielankę tą zakończyło konkretne oberwanie chmury, zmuszając nas do szybkiego powrotu do auta. Przemoczeni do cna, z głowami wypełnionymi cudownymi obrazami kipiących zielenią tarasów, odjechaliśmy w kierunku Ubud, zatrzymując się jeszcze po drodze w świątyni Taman Ayun.

Tarasy ryżowe Jatiluwih - galeria

Taman Ayun

IMG_9567.JPG

Ponieważ minęła już godzina 18, na zwiedzanie Taman Ayun mogliśmy poświęcić tylko pół godziny, lecz warto zatrzymać się tutaj nawet na tak krótki czas (obiekt nie jest na tyle duży, żeby przez pół godziny go nie obejść). Świątynia powstała w XVII wieku z inicjatywy miejscowego radży I Gusti Agung Anon jako świątynia Królewskiego rodu Gelgel. Wzniesiono ją w tradycyjnym balijskim układzie architektonicznym wywodzącym się z idei trimandali, na który składają się trzy oddzielne miejsca modlitw na otwartym powietrzu. Najważniejszy jest poziom trzeci (utama mandala), czyli wewnętrzny dziedziniec. Nad kompleksem górują liczne meru, czyli przypominające pagody wieże. Mogą mieć 3, 5, 7 ,9 i 11 daszków. W Taman Ayun dwie najwyższe meru (11 daszków) poświęcone są bogowi wulkanu Agung oraz bogowi góry Batukaru, a kolejna (9 daszków) bogowi wulkanu Batur. Całość otacza nietypowa fosa - ten element balijskiej architektury odzwierciedla hinduskie niebo, w którym żyją Bogowie. Fosa dookoła upodabnia budowlę do ogrodowego sanktuarium pośrodku jeziora, co wyjaśnia też jego nazwę (taman oznacza „ogród”). Cały kompleks symbolizuje hinduskie niebo, w którym Bogowie wraz ze swoimi sługami mieszkają w eleganckich pływających pawilonach.

Po powrocie do Ubud poprosiliśmy Mimie, aby nie odwoziła nas do hotelu, tylko zostawiła w centrum. Mieliśmy w pamięci trwający niemal godzinę przejazd przez zakorkowane miasto w dniu poprzednim więc stwierdziliśmy, że dużo przyjemniej (a i znacznie szybciej) będzie się te 2 czy 3 kilometry przespacerować. Po drodze zatrzymaliśmy się w polecanym wśród społeczności internetowej warungu Ijo. Niniejszym potwierdzam – lokal ten wart jest polecenia – zjedliśmy tam smaczny posiłek, za który wraz z napojami zapłaciliśmy niecałe 10 dolarów za trzy osoby (czyli mniej niż poprzedniego wieczoru za jedną porcję żeberek w eleganckiej restauracji). Nawet jeśli posiłek nie był tak pyszny i treściwy jak poprzedniego dnia w restauracji, to przecież nie był ani trzy razy gorszy, ani trzy razy mniejszy - za to był trzy razy tańszy. Żeby posiłek dobrze ułożył się w żołądku postanowiliśmy wrócić piechotą do oddalonego o 2 kilometry hotelu. Początkowo spacer był całkiem przyjemny, pomimo znacznego balastu będącego skutkiem wizyty w sklepie monopolowym. Co prawda jeden z kolegów poganiał nas przepowiadając rychłe nadejście ulewy, jednakże zignorowaliśmy jego wskazówki podejrzewając, że po prostu chciałby się już napić, łajza. Niestety – jego obawy okazały się w pełni uzasadnione i po chwili rozpętał się istny armagedon. Ponieważ przeciwdeszczowe płaszcze mają zazwyczaj tą wadę, że rwą się podczas zdejmowania, dysponowaliśmy pod wieczór kilkoma podartymi egzemplarzami. Przywdzialiśmy więc najmniej zniszczone peleryny, a w pozostałe szczelnie owinęliśmy aparaty, dokumenty i pieniądze, po czym ruszyliśmy w stronę hotelu w strugach ulewy, jakiej nigdy jeszcze nie doświadczyłem. Po kilkunastu minutach przemieszczania się w tych warunkach dotarliśmy do celu brodząc po łydki przez zalane wodą ulice, nie mając na sobie przysłowiowej suchej nitki. Na szczęście paszporty i forsa dotarły bez szwanku - obyło się też bez strat w elektronice, choć telefon Suchego przez dłuższy czas wyświetlał komunikat o konieczności wysuszenia gniazda ładowarki. Przydźwigany z takim poświęceniem rum wchodził tego wieczoru wyjątkowo dobrze.

Taman Ayun - galeria

Pura Besakih

IMG_9591.JPG

Ostatni dzień na Bali przywitał nas piękną, słoneczną pogodą. Szybko więc wymeldowaliśmy się z hotelu (na tyle szybko, że nadal mam klucze w torbie z aparatem) i wyruszyliśmy ku wschodnim rubieżom wyspy, aby odwiedzić najważniejszą świątynię na Bali – Pura Besakih (zwaną również Matka Besakih). I chociaż w trakcie drogi niebo nabrzmiało sinymi chmurami, to przynajmniej na miejscu nie padało. Chociaż pogoda w Pura Besakih ma dość istotne znaczenie, gdyż kolejne świątynie ustawione są jedna nad drugą, a wspinając się coraz wyżej roztacza się coraz szersza panorama kompleksu i jego okolic. A że okolicę tą tworzy m. in. majestatyczna bryła wulkanu Agung, który przy dobrej widoczności góruje ponad tarasami zabudowanymi świątyniami, pozostał jednak żal, że pochmurne niebo pozbawiło nas możliwości napawania się spektakularnymi widokami, oferowanymi odwiedzającym całkiem gratis przy lepszej pogodzie. Cóż, pozostawała nam brać, co życie daje i cieszyć się tym, że wogóle udało nam się tutaj dotrzeć. Bo przecież mogło od rana lać jak poprzedniej nocy – wątpię, abyśmy wtedy zdecydowali się opuścić hotel. W cenie biletu do świątyni zawarty jest transport spod kasy do bramy wejściowej (około kilometrowy odcinek drogi pod górę pokonuje się jako pasażer na skuterze), a także wypożyczenie sarongu oraz opieka przewodnika, który cierpliwie tłumaczy znaczenie każdego sanktuarium i każdego posągu.

Pura Besakih usytuowana jest na wysokości około 1000 m.n.p.m., u podnóża świętego dla Balijczyków wulkanu Agung. Kompleks powstał najprawdopodobniej już w VIII wieku, a przez kolejne stulecia był nieustannie rozbudowywany – dziś zajmuje ogromny teren obejmujący siedem tarasów. Najwięcej świątyń i sanktuariów  dobudowano na terenie Pura Besakih w okresie pomiędzy XIV a XVIII wiekiem. W XV wieku istotne znaczenie miała tutaj królewska świątynia dynastii Gelgel – wzniesiona ku czci władców uznanych za bogów. Obecnie całość składa się z 30 mniejszych kompleksów świątynnych, w których skład wchodzi ponad 200 sanktuariów połączonych schodami i chodnikami. Centrum zespołu świątynnego stanowi pogoda Pura Penataran Agung, symbolizująca kosmiczną Górę Meru. Tutaj też znajduje się Padmasana, czyli Lotosowy Tron. Na jednym postumencie ulokowane są trzy trony lotosu, oznaczające hinduską trójcę: Brahmę, Wisznu i Sziwę. Cokół każdego Tronu Lotosu jest owinięty tkaniną innego koloru: czerwony oznacza ogień -  żywioł Brahmy Stwórcy; czarny to woda, związana z Wisznu - utrzymującym ład we wszechświecie; biały zaś to eter - żywioł Sziwy niszczyciela.

Na centralny dziedziniec kompleksu wiedzie wspaniała candi bentar, czyli rozszczepiona brama. Tego typu bramy o specyficznym kształcie, obecne w prawie każdej świątyni, według Balijczyków stanowią skuteczną zaporę przeciw demonom - gdyby któryś z nich próbował się przedostać na teren świątyni, rozszczepiona brama natychmiast złączy się, zgniatając go w środku. Mają one też inne znaczenie - Balijczycy uważają, że budowle te symbolizują równowagę we wszechświecie, bilansując skrajne wartości tworzące po zsumowaniu jedną całość, tak jak: dobro i zło, bieda i bogactwo, człowiek chory i zdrowy, kobieta i mężczyzna, człowiek głodny i syty, szczęście i smutek. Na terenie kompleksu każda z regencji ma swoją świątynię, a w niej najważniejsze klany posiadają swoje własne sanktuaria. W ciągu roku w świątyni obchodzi się około 70 świąt opartych na tradycyjnym, 210 dniowym kalendarzu balijskim Pawukon. Najważniejszymi wśród niech są odalany, czyli rocznice poszczególnych świątyń, obchodzone również co 210 dni. Co kilkadziesiąt lat obchodzone są też specjalne odalany.

W miarę wspinania się na coraz to wyższe tarasy świątyni Besakih niebo robiło się coraz ciemniejsze, ale nie wpadaliśmy w panikę widząc stoicki spokój naszego przewodnika, całkowicie ignorującego wszelkie symptomy nadchodzącej ulewy. Gdy w końcu przełamaliśmy wstyd i zapytaliśmy go, co jako tubylec sądzi o tym nagłym zaćmieniu słońca, przewodnik wzruszył ramionami oznajmiając nam, że za 10 minut będzie urwanie chmury. Szczęśliwie zwiedzanie dobiegło już końca, więc ruszyliśmy w kierunku parkingu w tempie Roberta Korzeniowskiego finiszującego na płycie stadionu, dosłownie w ostatniej chwili chroniąc się wewnątrz auta przed strugami deszczu.

Pura Besakih - galeria

Pura Lempuyang

tele03bali77.jpg

Dalsze zwiedzanie w tych warunkach stanęło pod znakiem zapytania, ale ponieważ nie mieliśmy żadnego alternatywnego planu spędzenia ostatniego dnia na wyspie, postanowiliśmy pomimo wszystko podjąć próbę dalszej realizacji ustalonego wcześniej programu, licząc że w drodze do następnego punktu naszego programu niebo choć trochę się rozjaśni. Niestety, były to płonne nadzieje, a świątynia Pura Lempuyang przywitała nas parkingiem skąpanym w deszczu, po którym zamiast sprzedawców pamiątek krążyli handlarze peleryn. Z braku pomysłu na to, co innego moglibyśmy dalej robić z tak brzydko rozpoczętym dniem, zdecydowaliśmy się na zakup kolejnych płaszczy przeciwdeszczowych i wyruszenie (bynajmniej nie sami, turystów było całkiem sporo jak na takie warunki pogodowe) w kierunku zabytkowych budowli. Na szczęście pod świątynię można było dostać się z parkingu autobusem (10.000 rupii) lub skuterem (20.000 rupii), choć w strugach ulewnego deszczu bardziej komfortową wydawała mi się podróż autokarem – nie do końca więc rozumiem, skąd te proporcje cenowe. Na uwagę zasługiwała też zadziwiająca logistyka na pokładzie autobusu – po zapełnieniu wszystkich miejsc siedzących (a były to zdecydowanie miejsca przeznaczone dla dzieci albo karłów - każdy dorosły siedzący od strony przejścia jeden półdupek utrzymywał w powietrzu poza siedzeniem) oraz wciśnięciu chętnych do odbycia podróży na stojąco w każdy wolny kąt, autobus niespiesznie ruszył w drogę po krętych serpentynach wijących się ku górze, a w tym czasie jego kolega uznał, że jest to właściwy moment, aby przeciskać się pomiędzy ledwo co upchniętymi pasażerami i inkasować opłaty za przejazd. Bileter robi to zapewne od lat, po kilkadziesiąt razy dziennie – ciekawe, kiedy odkryje, że pobierając opłaty podczas wchodzenia do lub wychodzenia z autobusu, ułatwiłby znacznie życie i sobie i pasażerom. Najwyraźniej pewne schematy funkcjonują na zasadzie podobnej jak w polskich urzędach – zawsze tak było, więc znaczy że jest dobrze i nie ma po co tego zmieniać. Być może gdyby bileter odwiedził nasz kraj i skorzystał z usług prywatnych firm transportowych, to też nie mógłby się nadziwić jak to możliwe, że każą jednemu człowiekowi prowadzić autobus i pobierać opłaty za przejazd. Pewnie po powrocie na Bali opowiadałby kolegom: „nie uwierzycie co to za dziki kraj – kierowca nie może skupić się na drodze, bo musi drukować pasażerom bilety i wydawać reszty. Co za biedaki – jak by nie mogli zatrudnić dodatkowej osoby do ogarniania biletów za przejazd”.

Świątynia Pura Luhur Lempuyang, położona na zboczu góry o tej samej nazwie (Lempuyang), jest jedną z najważniejszych świątyń na Bali. Można do niej udać się dwugodzinnym szlakiem prowadzącym przez pełną małpiszonów gęstwinę, ale pokonywanie 1600 schodów w lejącym nieustannie z nieba deszczu nie stanowiło zbyt kuszącej opcji – tym bardziej, że autobus podwoził chętnych pod samą budkę, gdzie za dobrowolny datek wypożyczało się sarongi. Dziedziniec, na którym usytuowana jest świątynia Lempayung kończy piękna struktura candi bentar (rozszczepionej bramy) – najbardziej charakterystyczne miejsce w całym kompleksie. Przy pięknej pogodzie z tego właśnie miejsca rozciąga się wspaniały widok na wulkan Gunung Agung, a tysiące turystów rocznie wraca z Bali z utrwalonym na zdjęciu jednym z najbardziej charakterystycznych widoków na wyspie – gdy ustawiając się pomiędzy dwoma elementami bramy mieszczą w obiektywie imponującą bryłę wulkanu, a całość ekspozycji odbija się w wodzie na dziedzińcu. Jednak w trakcie nieustającej ulewy nie było widać niczego poza bramą (zupełnie jakby ktoś rozlał mleko), co nie przeszkadzało kilkudziesięciu osobom w oczekiwaniu w kolejce do zrobienia sobie słynnej fotografii. My ze względu na podłą aurę zrezygnowaliśmy z tej atrakcji po kilku minutach oczekiwania, poświęcając czas na obejrzenie wzniesionych na tarasie świątynnych budowli oraz przyglądając się poczynaniom zespołu, odgrywającego na przedziwnych instrumentach balijskie pieśni religijne (trafiliśmy akurat na jakieś święto). Świątynia Lempuyang była z pewnością ciekawym miejscem, lecz ze względów pogodowych nie zabawiliśmy tam zbyt długo. Jeżeli jednak będę kiedyś w okolicy w słoneczny dzień, z chęcią tam powrócę na dłużej.

Pura Lempuyang - galeria

Tirta Gangga

IMG_9707.JPG

Mając w zapasie trochę wolnego czasu, zatrzymaliśmy się jeszcze po drodze w Tirta Gangga - królewskich  ogrodach na wodzie, zbudowanych w latach 40 XX wieku,  pod koniec panowania króla I Gusti Bagus Jelantika. Na terenie kompleksu dominuje basen, w którym rozmieszczono betonowe postumenty pełniące rolę płytek chodnikowych, po których - skacząc z jednej na drugą, można się przemieszczać pomiędzy majestatycznymi rzeźbami różnych bóstw i demonów, nawiązującymi do Balijskich wierzeniach. Pośrodku ustawiona została fontanna, otoczona zoomorficznymi posągami. Po ominięciu głównego basenu, po prawej stronie można wejść na niewielki dziedziniec, w którego narożnikach ustawiono piękne posągi dwóch bóstw oraz dwóch demonów, reprezentujących odwieczną walkę dobra ze złem oraz równowagę we wszechświecie.

Ogrody były ostatnim punktem naszej trzydniowej wizyty na Bali. Stamtąd udaliśmy się w dość długą podróż powrotną na lotnisko w Denpasar, zatrzymując się jeszcze po drodze na posiłek w nadmorskim kurorcie Sanur. Wybór nasz padł na warung Pregina, gdzie za całkiem rozsądne pieniądze skosztowałem wieprzowiny po balijsku. Ponieważ niesprzyjające warunki pogodowe zniechęcały do wizyty na pobliskiej plaży, wyruszyliśmy w kierunku lotniska. Tego chyba żaden z nas się nie spodziewał – spędziliśmy 3 dni na wyspie nie będąc ani razu na plaży, a nawet na dobrą sprawę  nie widząc morza (widzieliśmy je tylko z okien samochodu). Natomiast innych powodów do narzekań nie mieliśmy – dzięki podjęciu decyzji o zatrudnieniu Mimie i jej samochodu na czas pobytu na wyspie, udało nam się zwiedzić większość najważniejszych i najbardziej popularnych miejsc na Bali. To w znacznej mierze dzięki temu odlecieliśmy w kierunku Kuala Lumpur z pełną kartą pamięci zdjęć oraz mnóstwem wspomnień, których nie pomieściłby żaden twardy dysk na świecie. Pomimo tego, że pogoda próbowała pomieszać nam szyki obficie oblewając całą wyspę deszczem, spędziliśmy na Bali naprawdę świetne trzy dni, wypełniając ten krótki czas naprawdę intensywnym programem. Długo wahałem się, czy warto w ogóle przylatywać na tą obleganą przez turystów i dość komercyjną indonezyjską wyspę, lecz z pewnością mogę oświadczyć, iż Bali mnie nie rozczarowało i z czystym sumieniem będę ten kierunek wszystkim polecał.

Tirta Gangga - galeria

© 2023 by The Mountain Man. Proudly created with Wix.com

  • Black Facebook Icon
  • Black Twitter Icon
  • Black Pinterest Icon
  • Black Flickr Icon
  • Black Instagram Icon

Zapisz się na naszą listę mailingową

bottom of page