top of page

KAMBODŻA

by Powsinoga

Świątynia brutto, czyli ANGKOR + WAT

Wjazd do Kambodży jest rzeczą stosunkowo łatwą, lecz z przyczyn biurokratycznych dość czasochłonną i wymagającą pewnych pokładów cierpliwości. Najpierw trzeba odstać swoje w kolejce do opłacenia wizy (25 $). Potem trzeba wypełnić obszerny druk umożliwiający otrzymanie wjazdowego stempelka i złożyć go wraz z paszportem. Paszporty wracają w hurtowych ilościach po kilkunastu minutach i wtedy trzeba wyłowić swój spośród rzuconej sterty. Gdy już jesteś w ogródku, już witasz się z gąską… okazuje się, że trzeba wypełnić następny obszerny kwit deklaracji celnej. Cała ta procedura zajmuje przynajmniej godzinę, która jednak wydaje się być przesadnie długa w stosunku do niewielkich rozmiarów lotniska. Samo lotnisko położone jest ok 8 kilometrów od miasta Siem Reap, stanowiącego bazę wypadową do słynnych ruin Angkoru.

Zarezerwowany przez nas hotel zapewniał transport z lotniska. To znaczy prawdopodobnie żadnych kosztów nie ponosił, bo rikszarz w trakcie jazdy miał swoje „5 minut”, by przekonać nas, dlaczego to właśnie on powinien być naszym rikszarzem podczas zwiedzania angkorskich zabytków. Problem natomiast był taki, że przyjechał jednym tuk-tukiem po pięciu chłopa z bagażami. Nie zrażony jednakże zaczął przymocowywać nasze plecaki na zewnątrz motorikszy, choć bez pomocy, pomysłu, a przede wszystkim taśmy Łukasza pewnie wiele by nie wymyślił. Zabawne jest to, że człowiek wyjeżdżając do krajów „trzeciego świata” tyle naczyta się o konieczności targowania się o wszystko, że nakładając na to idącą tu w parze „czujność, przed zostaniem frajerem” często wyłącza mu się zdrowy rozsądek. Przykładowo, informacja o tym, że w cenie noclegu mamy zapewniony transport z lotniska okazała się dla nas tak istotna, że zaparliśmy się i wpakowaliśmy się z całym ekwipunkiem w pięciu do tej rikszy. To, że było niewygodnie, to mały problem. Gorzej, że na zakrętach tuk-tuk łapał takie przeciążenia, że wywrotka była nie kwestią pecha, lecz jedynie kwestią czasu. Nic się finalnie nie stało, ale gdybyśmy taką wywrotkę zaliczyli, pewnie przynajmniej część z nas miałaby jakieś zdrowotne kłopoty. A przecież druga riksza kosztowałaby 5$. Na pięciu. Po dolarze na twarz. Myślę, że słabo czułbym się myśląc w szpitalu o tym, że mogłem uniknąć wypadku wydając dolara. Człowiek ma jednak coś takiego w sobie, że oszukać się przecież nie da-miał być darmowy transport, to ma być! I kropka.

Samo Siem Reap, jako typowe miasto żyjące z turystyki i jako jedno z nielicznych miejsc odwiedzanych masowo przez zagraniczniaków, kreuje nieco fałszywy obraz Kambodży. Wszędzie w miarę czysto, wszędzie elektryczność. Nikt Cię nie zaczepia, nikt nie próbuje orżnąć. Reputację kraju trzeciego świata ratują jedynie lokalne mentyki oferujące narkotyki lub/i kobiety (zapewne własne żony lub córki, bo ten co nam proponował nie wyglądał na takiego, co zna inne kobiety). Co prawda kilometry przewodów elektrycznych splątanych na supły, całe rodziny jadące na jednym skuterze i chaos panujący na ulicach nie pozwalał zapomnieć, że jesteśmy w Azji, jednak prawdziwa Azja zaczynała się dopiero poza miastem.

Być uczestnikiem ruchu drogowego w Azji to dla Europejczyka prawdziwe wyzwanie. Oczywiście każdy ma inaczej – w czasie, gdy ja kurczowo zaciskałem palce na koszuli prowadzącego skuter Łukasza, on stwierdził, że generalnie jeździ się dobrze, tylko…. Wkurzają go Europejczycy, bo stają jak wryci na widok pędzącego na nich pojazdu i nie wiadomo, w którą stronę się ruszą.

Wspaniałe, niegdyś niedostępne ruiny Angkoru, dziś przyciągają miliony turystów rocznie. Z jednej strony psuje to trochę wizualny efekt, ale z drugiej strony, dzięki licznym ułatwieniom dotarliśmy tam przecież i my. Przede wszystkim istnieje masa połączeń pomiędzy nieodległym Siem Reap a bardzo turystycznym Bangkokiem. Za przelot na tej trasie (godzina w powietrzu, zamiast kilkunastu godzin w transporcie lądowym) zapłaciliśmy całe 25 dolarów za osobę (plus za bagaż ok. 10$). Wynajęcie dwóch tuk-tuków na dwudniowe zwiedzanie kompleksu (pierwszego dnia od 8.00 do 18.00, drugiego dnia od 5.00 do 14.00), kosztowało nas ok 75 dolarów na pięciu. A wyszło tak drogo, bo podana kwota obejmowała już dobrowolny napiwek. Oczywiście, cenę końcową podniesie nieco opłata za wstęp, wynosząca 20,40 lub 60 dolarów, odpowiednio za bilet jednodniowy, trzydniowy lub tygodniowy. Co nie zmienia faktu, że jeśli znalazłeś się w okolicach półwyspu malajskiego, to zwiedzenie niesamowitych zabytków Angkoru jest jedną z najprostszych i najtańszych atrakcji, jaką można sobie zafundować. A jest to niewątpliwie jedno z tych miejsc na Ziemi, które zobaczyć raczej „trzeba” niż „można”.
Wschód słońca nad kompleksem Angkor Wat przyciąga codziennie tłumy ludzi, którzy gromadzą się na długo przedtem wokół sadzawek na terenie świątyni. Żeby zająć jakieś rozsądne miejsce, trzeba tam się stawić, gdy wszystko wokół spowija mrok. W przewodnikach zwracają uwagę, by nie zapomnieć latarki. Więc nie zapomniałem. Tyle tylko, że po odpaleniu ostrej wiązki światła w zupełnych ciemnościach wszystkie przelatujące w okolicy komary zaczęły interesować się moją twarzą (uznałem, że najbardziej dziarsko będę poruszał się z latarką czołową). Wyłączyłem więc źródło światła szybciej niż włączyłem i dalszą drogę przebywałem tak jak inni, czyli po ciemku. Oczekiwanie na pierwsze promienie wschodzącego słońca można umilić sobie kupując za 5$, najdroższą chyba w całej Kambodży, filiżankę kawy. Jeden z kolegów odkrył też, że za równowartość zaledwie kilkunastu centów zapłaconych mnichowi, wschód słońca kontemplować można z pobliskiej latryny. To uczciwa cena, gdyż w sytuacji, w której się on znalazł, opłata 100$ też nie byłaby wygórowana.
Barwne koszule były lanserskim strzałem w dziesiątkę i przyciągały wzrok nie mniej niż strzeliste wieże Angkor Wat. Ich niewątpliwą zaletą było to, że nie byliśmy w stanie zgubić się w tłumie, a kierowcy naszych tuk-tuków mogli nas wypatrzeć z odległości kilkudziesięciu metrów. Niestety, wszyscy lokalni handlarze podbiegali prosto do nas, kierując się biznesowym instynktem, który podpowiadał im, że ktoś, kto kupił taką koszulę, jest w stanie kupić wszystko.
„Angkor” - współczesna forma sanskryckiego słowa nagara, oznacza po prostu miasto. Do dzisiejszej terminologii khmerskiej trafiło jako określenie rozległego kompleksu świątynnego, którego zapleczem były ludne zbiorowiska religijne i polityczne.
Okres angkorski (802-1431) rozpoczął się z chwilą, gdy władca Dżajawarman II podbił terytorium odpowiadające mniej więcej wielkości dzisiejszej Kambodży, koronował się na czakrawartina (czyli władcę wszechświata) i ustanowił stolicę khmerskiego imperium w Hariharalai (dzisiejsze Roulos).
Dzisiejszy Angkor zaczął kształtować się po podjęciu przez Jaśowarmana I decyzji o przeniesieniu stolicy imperium na północny wschód, bliżej świętych wód rzeki Siem Reap. Monarcha rozkazał na szczycie wzgórza Bakheng wybudować oficjalną, królewską świątynię – zalążek wspaniałej Jaśodharapury, czyli miasta Jaśowarmana. Kolejni władcy zlecali budowanie dla siebie świątyń i ufortyfikowanych miast. Najwspanialsze i najbardziej znane z nich to Angkor Wat i Angkor Thom.

ANGKOR WAT
Angkor Wat („świątynia, która jest miastem”) jest największym obiektem sakralnym na świecie, wraz z fosami zajmuje obszar ok. 203 ha. Wymiary prostokąta, na bazie którego powstał kompleks świątynny, to 1300 na 1500 m. Jego budowę zlecił na początku swojego panowania Surjawarman II, rządzący w latach 1113 – 1150. Monarcha ten był wyznawcą Wisznu, jest więc wysoce prawdopodobne, że świątynia była poświęcona właśnie temu bóstwu. Po upadku Angkoru miasto porzucono, ale na terenach świątyni nieprzerwanie rezydowali mnisi, aż do czasu opanowania kraju przez Czerwonych Khmerów.
Budowla, choć jest bardzo rozległa, ma dość prosty układ, co pozwala skupić się na podziwianiu jej majestatycznego piękna i monumentalnych reliefów zdobiących mury. Sama świątynia zajmuje zaledwie dziesiątą część obszaru opasanego fosą. Na pozostałym terenie stał prawdopodobnie pałac królewski i inne nietrwałe budowle, użytkowane przez mieszkańców stolicy. Jak większość hinduistycznych świątyń w Angkorze (zwłaszcza tych oficjalnych, królewskich), Angkor Wat symbolizuje niebiańską górę Meru – siedzibę bogów. Budowle wznoszone w tym stylu stały na tarasach otoczonych murami i fosami, które symbolizowały kontynenty i morza wokół góry Meru. Najważniejsze sanktuarium, umieszczane na wierzchołku świątyni, kryło świętość – kojarzony na ogół z Śiwą lingam – uświęcenie królewskiego ducha i łącznik z boską świadomością.
Angkor Wat jako jedyna angkorska świątynia nie był zwrócony na wschód, lecz na zachód. Równie niezwykły jest układ reliefów, które należy odczytywać w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Ponieważ taki kierunek obowiązywał przy obchodzeniu hinduskich świątyń pogrzebowych, a zachód często kojarzono ze śmiercią, sądzi się, że Angkor Wat wzniesiono jako mauzoleum Surjawarmana II. Główna, brukowana droga biegnie od zachodu wysoką groblą przekraczającą fosę o szerokości 190 m. do głównego portyku wejściowego w murze otaczającym właściwą świątynię, czyli do zachodniej gopury, która składa się z kilku przejść (trzy środkowe zwieńczone są lotosami. Środkowe, nieco niższe, przeznaczone było najprawdopodobniej dla władcy, dwa boczne są dostatecznie duże, by przeszedł przez nie słoń.
Po przejściu gopury ukazują się wieże Angkor Wat, sterczące na końcu następnej grobli. Balustrady 350-metrowej grobli, łączącej gopurę ze świątynią, mają kształt nagów. W sześciu miejscach grobli – na północ i na południe – opadają schody, prawdopodobnie prowadziły one niegdyś do miasta. Czwarty ciąg schodów prowadzi do dwóch wielkich, kamiennych bibliotek, przy których są dwie ozdobne, kwadratowe sadzawki. Grobla kończy się schodami prowadzącymi na dość duży taras, przypuszczalnie miejsce różnych uroczystości. Tutaj prawdopodobnie występowały niebiańskie tancerki – apsary. Do właściwej świątyni wchodzi się przez kolejną gopurę, podążając albo na wprost ku najwyższemu tarasowi, albo przez galerię wypełnioną reliefami oraz wizerunkami dewat (żeńskich bóstw) i aspar, opasującą całą świątynię. Droga do głównego sanktuarium wiedzie przez krużganki wzniesione na planie krzyża. Zadaszone korytarze, z charakterystycznymi odsadzkami gzymsowymi, otaczają i oddzielają od siebie 4 niezadaszone zagłębienia, niegdyś zapewne wypełnione wodą. Następny bieg schodów prowadzi przez mroczną galerię na centralny dziedziniec. Wyrasta na nim niemal pionowo najważniejsze, pięciopiętrowe sanktuarium. Środkowa struktura usytuowana jest na podeście o wysokości 5,8 m i stanowi już bezpośrednie ogrodzenie właściwego budynku świątynnego. Zdobi ją pięć wież, jedna centralna i cztery narożne. Wieże (dziś wyłączone ze zwiedzania) były kiedyś dostępne wyłącznie dla władców i najwyższych kapłanów. Wszystkie razem określa się mianem Bakanu. Oplecione są kaskadami schodów - zachodnie, nachylone pod kątem 70 stopni, celowo są wąskie – miało to zapobiegać odwracaniu się podczas schodzenia. Środkowa, najwyższa wieża wznosi się na wysokość 65 metrów. Podczas wykopalisk natrafiono pod sanktuarium na studnię o głębokości równej wysokości wieży, na dnie której znajdował się sarkofag, co uprawdopodobnia tezę o mauzoleum.
Angkorskie reliefy tworzą nieprzerwane, długie wstęgi, po dwie z każdej strony świątyni. Ilustrują przede wszystkim epizody z Ramajany i Mahabharaty, ale nie tylko – ukazane też są sceny z udziałem władcy Surjawarmana II.
Reliefy skrzydła południowego galerii zachodniej przedstawiają bitwę pod Kurkuszetrą. Scena ilustruje finał długoletniego sporu toczonego przez rody Pandawów i Kaurawów, jest to końcowy epizod Mahabharaty. W miarę przechodzenia wzdłuż 49-metrowej płaskorzeźby widzi się coraz bardziej zażarte zmagania wojowników. Najcięższe walki toczą się w środkowej części.

ANGKOR THOM
W 1177 r. Angkor został zniszczony przez Czamów. Cztery lata później pokonał ich Dżajawarman VII (lata panowania 1181 – 1218), który przystąpił do odbudowy imperium i budowy nowej stolicy. Angkor Thom – „wielkie miasto” otaczała 13-stokilometrowa fosa, którą przekraczało się pięcioma groblami zakończonymi imponującymi bramami. Wskazywały cztery strony świata, zaś piąta grobla prowadziła bezpośrednio do pałacu królewskiego. Wzdłuż każdej grobli biegną balustrady utworzone z wężowych cielsk dziewięciogłowych nagów. Wspierają je 54 asury (po prawej) i 54 dewy (po lewej). Każda brama zwieńczona jest czteroma tajemniczo uśmiechniętymi obliczami i ozdobiona rzeźbami trójgłowych słoni z trąbami ginącymi w kępach kamiennych lotosów. Prześwity bram są tak pokaźne, by swobodnie mogły przekraczać je prawdziwe słonie. W najlepszym stanie zachowała się południowa brama i grobla.
Bajon jest oficjalną świątynią króla Dżajawarmana VII, wybudowaną w samym środku Angkor Thom. Jest pierwszą świątynią tej rangi poświęconą Buddzie, zatem zasadniczo różniła się od świątyń hinduistycznych, budowanych na planie kwadratu w postaci piramidalnej, nawiązującej do świętej góry Meru. Kompleks Bajon w pierwszej, oryginalnej wersji, rozmieszczony był na poziomie podłoża. Później został zmodyfikowany trzema tarasami. Ponieważ Angkor Thom zostało solidnie ufortyfikowane, kolejni władcy uznawali je za swoją stolicę. Zamiast jednak nakazywać wznoszenie nowych świątyń królewskich, zmieniali lub rozbudowywali Bajon. Wieki takiej działalności doprowadziły do stanu obecnego budowli pełnej stłoczonej, zagmatwanej mnogości korytarzy i komór.
Charakterystyczne dla Bajonu są kamienne twarze umieszczone na wieżach, których do dnia dzisiejszego ocalało 37 (pierwotnie było 54 wież). Na większości z nich widnieją cztery oblicza, zwrócone na północ, południe, wschód i zachód. Na czołach niektórych umieszczono trzecie oko – to efekt antybuddyjskiej krucjaty, jaka nastąpiła po śmierci Dżajawarmana VII. Wieże o kwadratowej podstawie składają się z czterech poziomów, a całość wieńczy kwiat lotosu. Na każdej z czterech jej stron wykute są pełne spokoju i łagodności ludzkie twarze o wysokości od dwóch do trzech metrów, z których emanuje enigmatyczny uśmiech religijnego uniesienia. Każda z twarzy ma przymknięte lekko powieki i usta o nieznacznie uniesionych kącikach tworzących tzw „uśmiech Angkoru”.

TA PROHM
Świątynia wygląda tak, jak została odkryta (wzmocniono jedynie sufity i ściany). Uległa potędze przyrody – obsiadły ją strzeliste wełniaki i figowce, których korzenie rozpełzły się szukając miejsca w spękaniach walących się ścian. Drzewa wyrosłe ze szczelin między kamieniami usychają, ale wcześniej walą się wieże i komnaty. Budowla jest dziełem Dżajawarmana VII, który rozkazał wznieść świątynię ku chwale swej matki. Była siedzibą klasztoru buddyjskiego na rozległym, otoczonym murem terenie. Żyło tutaj ok 12 000 osób, zaś 80 000 mieszkańców okolicznych wiosek dbało o utrzymanie kompleksu i zaopatrzenie. Po przekroczeniu przekroczeniu bramy dochodzi się do czterech głównych gopur.
Do centralnej części Ta Prohm dochodzi się przez serię wież połączonych ze sobą przejściami. Świątynia miała dawniej 36 takich wież.
Drzewa oplatające poszczególne ruiny zostały celowo pozostawione w tym stanie przez archeologów, którzy chcieli, by odwiedzający zobaczyli Ta Prohm w takim stanie, w jakim ujrzeli ją pierwsi europejscy odkrywcy. Uważa się również, że swoista symbioza dżungli z budynkami pozwoliła niektórym z nich przetrwać wiele wieków we względnie dobrej kondycji.
Ta Prohm zamieszkiwali liczni przedstawiciele religijnej i społecznej hierarchii. Inskrypcja na steli głosi, że mieszkało tu 18 arcykapłanów, 2740 celebrujących kapłanów, 2002 asystentów i 61 niebiańskich tancerek. W zamkniętym skarbcu świątyni przechowywano 5 ton srebra, 35 diamentów, 45 tysięcy pereł i 4500 drogocennych kamieni.

BANTEAY KDEI
Podobnie jak Ta Prohm, pełniący funkcję klasztoru Banteay Kdei nigdy nie był przedmiotem gruntownych prac restauracyjnych, można go więc oglądać w niemal identycznym stanie jak 900 lat temu. Nie znaleziono tutaj żadnych inskrypcji związanych z poświęceniem świątyni, nie jest więc wiadome, komu była dedykowana. W głównym pomieszczeniu doszukać się można pozostałości istniejącego dawniej drewnianego sufitu. Dostępność terenu świątynnego umożliwia przebycie go wzdłuż osi wschód – zachód.

PREAH KHAN
Odnalezione tutaj inskrypcje sugerują, że świątynia została zbudowana na miejscu bitwy, w której król Dżajawarman VII pokonał wojska Czamów. Być może władca zamieszkiwał tutaj w trakcie odbudowy splądrowanego przez Czamów imperium. Podobnie jak w Ta Prohm, obserwować tu można budowle oplecione olbrzymimi korzeniami drzew figowca oraz wełniaka azjatyckiego.
Kompleks zbudowany jest na planie krzyża, zgodnie z punktami kardynalnymi świata, gdzie wszystkie cztery korytarze schodzą się w centralnym punkcie. Wokół świątyni, na powierzchni ponad trzech hektarów, zgrupowane są liczne obiekty o charakterze religijnym: kaplice, różne pomocnicze pawilony i niewielkie dziedzińce. Źródła historyczne mówią, że znajdowało się tutaj 430 posągów. Utrzymaniem świątyni zajmowało się pośrednio lub bezpośrednio 360 372 służących z 13 500 wsi.

NEAK PEAN
Świątynia Neak Pean położona jest na wyspie otoczonej sztuczną, kwadratową sadzawką. Jedyna jej wieża otoczona niegdyś była przez pełniące rolę strażników słonie, z których do dziś zachował się tylko jeden.

TA SOM
Kolejna świątynia przypisywana Dżajawarmanowi VII. Przemierzając wewnętrzny dziedziniec ku wschodnim gopurom, można podziwiać świątynny kompleks i zrekonstruowane, wolno stojące frontony opatrzone reliefami. Część wnętrz zawaliła się, tworząc labirynt głazów i gąszcz korytarzy.

MEBON WSCHODNI
Budowla znajdowała się niegdyś pośrodku wielkiego sztucznego zbiornika wodnego, zwanego wschodnim barajem i można było do niej dotrzeć wyłącznie łódką.
Świątynia wybudowana przez Radżendrawarmana II zwieńczona jest pięcioma wieżami. Przypomina piramidę, choć nie było to tak oczywiste w jej dawnym naturalnym otoczeniu, gdy wynurzała się z toni. W każdym narożniku pierwszego tarasu stoi posąg słonia. Przy wąskim chodniku na drugim tarasie także stoją cztery słonie. Są dużo mniejsze niż te z pierwszego tarasu, więc złudzenie optyczne powoduje, że budowla wydaje się być wyższa niż jest w rzeczywistości. Na najwyższej platformie jest pięć wież. W środkowej znajdował się lingam, w czterech pozostałych bóstwa uosabiające królewskich przodków.

PRE RUP
Jedna z najstarszych świątyń, datowana na 961 r. Powstała z cegły i laterytu, w tym czasie piaskowiec nie był bowiem jeszcze materiałem wykorzystywanym przy tego typu konstrukcjach. Z uwagi na zastosowany budulec, świątynia ma wyraźnie inne, cieplejsze barwy. Świątynia miała charakter funeralny, jej nazwa oznacza dokładnie „odwrócić ciało” i uważa się, że mogły tutaj odbywać się rytuały kremacyjne. Pięć świątynnych wież przypomina konstrukcję Angkor Wat.

Angkor

Angkor - galeria

Siem Reap

Wokół Siem Reap - a może rzucić to wszystko i hodować lotosy w Kambodży?

Po dwóch dniach spędzonych w ruinach Angkoru, wybraliśmy się na skuterową przejażdżkę po prowincji. Naprawdę warto jest zobaczyć, jak wygląda w Kambodży życie poza utartym szlakiem turystycznych atrakcji. W miejscach dosłownie oddalonych o kilka kilometrów od wypełnionych białasami hoteli. Jest to zupełnie inny świat, w którym to nas pokazywano sobie palcami jako zjawisko, które nie powinno zaistnieć.

W zasadzie poruszaliśmy się po okolicy bez żadnego planu, choć wstępne rozeznanie dwóch z nas zrobiło poprzedniego wieczoru. Najpierw dojechaliśmy do jakiejś większej wioski na rozstaju dróg. Tam zrobiliśmy krótki postój na dymka i łyk świeżo wyciskanego soku, rozważając ostrą wspinaczkę do świątyni wznoszącej się na szczycie wzgórza, u stóp którego się zatrzymaliśmy. Finalnie zrezygnowaliśmy pod presją czasu i odbiliśmy w lewo, dojeżdżając do świecącej pustkami pagody, otoczonej przez długie rzędy kilkumetrowych wieżyczek w kształcie wież angkorskich lub stup buddyjskich. Dopiero po odkryciu, że taki kolorowy, zadaszony budynek pełni rolę pieca krematoryjnego zorientowaliśmy się, ze jesteśmy na cmentarzu.

Ruszyliśmy więc dalej i po paru kilometrach dotarliśmy już na prawdziwą prowincję, czyli do osady zapomnianej przez Boga, Buddę, Wisznu, a pewnie i nawet przez administrację państwową (bo podatków nie było z kogo i z czego ściągać). Na osadę składało się kilka rzędów skleconych ze słomy (a w wersji luksusowej-ze słomy i blachy) chatek, ustawionych na palach zabezpieczających te prowizoryczne mieszkania przed wodnym żywiołem w czasie pory deszczowej. Wszyscy obecni na miejscu mieszkańcy skrywali się przed palącym słońcem w cieniu pomieszczeń, a po piaszczystej drodze biegały jedynie wychudzone i wyliniałe psy. Co dziwne, dwie czy trzy z tych chatek sprawiały wrażenie lokalnych sklepików, choć trudno zakładać, by ich właściciele utrzymywali się z handlu. Taki paradoks-niby mieszkańcy osady na pierwszy rzut oka potrzebowali wszystkiego, ale jednocześnie niczego z towarów oferowanych w tych prowizorycznych sklepikach. Po uwiecznieniu tej wstrząsającej biedy na zdjęciach ruszyliśmy dalej.

Dojechaliśmy do końca drogi, którą od strony jeziora Tonle Sap zamykał lokalny port. Tam w ogóle nie chciano nas wpuścić, ale koniec końców strażnik machnął ręką i pozwolił nam wjechać. Znajdująca się tam osada, zorganizowana na kształt wysypiska śmieci, była w zasadzie rzeczną przystanią, umożliwiającą abordaż na łódź spływającą rzeką Tonle Sap w kierunku jeziora o tej samej nazwie.  Grupa krzątających się tam osób udawała, że coś robi-niczym na budowie z głębokiego PRL-u.

W drodze powrotnej szukaliśmy pól ryżowych, jednak z uwagi na fakt, że odwiedziliśmy Kambodżę pod koniec pory suchej nie udało nam się znaleźć nic godnego uwagi. Trafiliśmy za to na uprawę lotosów, gdzie za drobną opłatę w kwocie jednego dolara poczęstowano nas nasionami tej rośliny, nazywanych powszechnie „orzeszkami”. Smak tłumaczy istniejącą w obiegu nazwę rośliny, określanej często jako bób wodny.

Ostatni etap przejażdżki biegł drogą szutrową, przez co nasze i tak brudne ciuchy nabrały odcieni czerwieni. Po drodze znaleźliśmy zardzewiały rower, na którym postanowiliśmy trochę pojeździć. Nie był to żaden zabytek, ani też rower porzucony w krzakach (na co wskazywałby jego wygląd). Właściciel z zaprzęgniętym wołem uprawiał w oddali jakiś nieużytek i nawet nie zorientował się, jaką sensację wzbudził jego wehikuł. Zrobiliśmy mu niespodziankę i wepchnęliśmy kilka zwiniętych banknotów w rurę kierownika, ozdabiając wszystko trawą, by nie przeoczył prezentu. Niewykluczone, że po ciężkim dniu pracy błędnie skierował swoje podziękowania w kierunku Buddy lub któregoś z panteonu hinduskich bóstw.

Wokół Siem Reap - galeria

Phnom Penh

Phnom Penh, czyli smażone tarantule w stolicy khmerskiego smutku

Nieco ponad trzystukilometrowy odcinek trasy z Siem Reap do Phnom Penh pokonaliśmy autobusem, który wiózł nas przez wyboiste drogi ponad siedem godzin. Gdy opuszczaliśmy autokar wychodząc na opustoszałe ulice stolicy, było już po godzinie 22. W zasięgu wzroku nie zarejestrowaliśmy żadnych innych osób, prócz oczywiście kierowców motorikszy, z którymi po długich i zaciętych negocjacjach odjechaliśmy do zarezerwowanego hotelu (żadna ze stron nie była skłonna do ustępstw, więc udało nam się wynegocjować stawkę dopiero po strzeleniu focha i odejściu z bagażami o kilkadziesiąt metrów).

Nazajutrz wyruszyliśmy w trasę po najciekawszych atrakcjach kambodżańskiej stolicy. Ponieważ Pałac Królewski i Srebrna Pagoda były chwilowo zamknięte, musieliśmy zmodyfikować plan zwiedzania. Nie wiadomo kiedy pojawił się przy nas rikszarz, z ofertą atrakcji dużo bogatszą niż ta opisana w przewodniku. Zaproponował nam wyprawę na poligon, gdzie w zależności od zasobności portfela można było sobie postrzelać z karabinu, działa przeciwlotniczego, a nawet z czołgu. Aby uwiarygodnić swoją ofertę, włączył nam na smartfonie filmik z pobytu na poligonie grupy pijanych Australijczyków. Wyglądało na to, że facet nie kłamie i naprawdę ma dostęp do ciężkiej broni artyleryjskiej, co zresztą w krajach mających świeże, niezabliźnione jeszcze rany po konfliktach wewnętrznych nie jest znowu niczym nadzwyczaj dziwnym. Nie skusiliśmy się jednak na jazdę czołgiem, udając się do Tuol Sleng, czyli przerażającego Muzeum Ludobójstwa. To przygnębiające muzeum jest obecnie najważniejszym miejscem pamięci w Phnom Penh. Dawniej w miejscu tym mieściła się szkoła średnia Tuol Svay Prey. W szkole tej reżim Pol Pota urządził największe i najokropniejsze w całej Kambodży więzienie wraz z miejscem przesłuchań, znane pod nazwą S-21. W miejscu tym, w nieludzkich warunkach przetrzymywano aresztowanych, tygodniami i miesiącami ich torturując (aż do przyznania się do zdrady rewolucji i wyjawienia personaliów współpracowników). Umęczeni więźniowie, nie będąc w stanie dłużej wytrzymać tortur, przyznawali się do wszystkich zmyślonych przewin i wydawali oprawcom własne rodziny i znajomych. Tych, którzy „winy” wyznali wywożono na pola śmierci Choeung Ek i tam brutalnie mordowano. Z około 16.000 więźniów S-21 ocalało 14 osób.

Dawne miejsce kaźni zamieniono w 1989 r. w poruszające muzeum-miejsce pamięci. Zachowano je w takim stanie, w jakim pozostawili je Czerwoni Khmerzy. Na podłogach pozostały ciemne plamy niezmytej krwi. Wzdłuż balkonów biegną zwoje drutu kolczastego, które uniemożliwiały torturowanym więźniom znalezienie łatwej śmierci poprzez samobójczy skok z okna. Przemierzając mroczne, opustoszałe sale niemalże można usłyszeć jęki torturowanych. Napisy informują o tym, co działo się w poszczególnych pomieszczeniach i opowiadają o najwyższych rangą więźniach. W pomieszczeniach po lewej stronie kompleksu pozostawiono fotografie zastanych w nich ciał osób zamęczonych na śmierć.

Czerwoni Khmerzy skrupulatnie prowadzili rejestr ofiar, a wszystkich więźniów fotografowano. Z zachowanych czarno-białych zdjęć powstała wyjątkowo ponura ekspozycja, obejmująca również obszerny zestaw narzędzi tortur, które szokują zarówno sposobem zastosowania, jak też prymitywizmem konstrukcji. Zbiory uzupełniają obrazy Vann Natha, jednego z ocalonych (jego talent docenił komendant więzienia o pseudonimie Duch). Przedstawiają one sceny tortur. W 2009 r. odbył się przed Międzynarodowym Trybunałem proces Kaing Guek Eava, czyli Ducha. Skazano go na 35 lat pozbawienia wolności. Sukces to iluzoryczny, biorąc pod uwagę, że udało mu się postawić zarzuty dopiero po upływie ponad 30 lat od upadku reżimu Czerwonych Khmerów.

Po przygnębiającym doświadczeniu związanym z wizytą w Tuol Sleng, udaliśmy się w kierunku nieco przyjemniejszych atrakcji w centrum Phnom Penh – kompleksu pałacowego oraz tzw. Srebrnej Pagody, zawdzięczającej swą nazwę podłodze wyłożonej ponad 5000 płytek srebra o łącznej masie 5,4 ton. Następnie odwiedziliśmy Wat Phnom – najstarszą i najsłynniejszą stołeczną pagodę, zajmującą wierzchołek jedynego wzniesienia w Phnom Penh. Do świątyni prowadzą okazałe schody, ozdobione lwami i nagami, zaś u ich szczytu znajduje się vihara (świątynne sanktuarium), wiele kapliczek oraz wielka stupa.

Na zakończenie pełnego wrażeń dnia pojechaliśmy zobaczyć najdłuższą rzekę półwyspu Indochińskiego, czyli słynny Mekong. Po krótkiej sesji fotograficznej na rzeką, której drugi majaczył  gdzieś hen w oddali, skierowaliśmy się z powrotem do centrum miasta. Na posiłek wybraliśmy sobie lokal, w którym na żywo transmitowano mecz piłki nożnej pomiędzy Kambodżą i Laosem. Dopingując głośno miejscową drużynę, szybko zdobyliśmy uznanie lokalnych kibiców i już po chwili wspólnie wnosiliśmy toasty po każdej ciekawej akcji. Przy okazji też dowiedzieliśmy się, że zakupione przez nas w Siem Reap i noszone od dwóch dni słomiane wietnamskie kapelusze, nie są w Kambodży mile widziane, z uwagi na skomplikowaną historię łączącą oba kraje. Co prawda sami już wcześniej zorientowaliśmy się, że niektórzy Khmerzy ukradkiem podśmiewają się widząc nas w tych kapeluszach, jednak do głowy mi nie przyszło, że popełniamy jakieś faux pas. A według przekazanych nam właśnie przez tubylców informacji, zakładając wietnamskie kapelusze w Kambodży zadawaliśmy mniej więcej takiego szyku, jaki w Warszawie stałby się udziałem murzyna w futrzanej czapce Armii Czerwonej.

Po meczu poszliśmy na nocny bazar, gdzie udało nam się zrealizować złożone przez kumpla zamówienie na zakup złotego Rolexa. Podobno nawet przez dwa tygodnie działał bez zarzutu. Bazar w Phnom Penh był jak na warunki azjatyckie całkiem nieźle zorganizowany. Niestety, na scenie w centralnym punkcie bazaru odbywały się występy lokalnych gwiazd estrady, co skutkowało koniecznością szybkiej ewakuacji.

Do hotelu wróciliśmy spacerem, przemierzając promenadę biegnącą wzdłuż Mekongu. Po drodze udało nam się trafić na uliczny punkt gastronomiczny serwujący owady. Jednym słowem: kuchnia khmerska w wersji dla szaleńców. Kambodżański fast food z karaluchami, świerszczami, żabami, pisklętami i specjalnością zakładu – smażonymi w głębokim oleju tarantulami. Spożywanie wszelakiego rodzaju owadów jest w Azji powszechne. Natomiast pomysł smażenia dużych pająków narodził się w okresie wielkiego głodu, przypadającym na czas reżimu Czerwonych Khmerów. Dziś wysmażone tarantule, przygotowane delikatnie na słodko, zjadają głównie pijani turyści. Pająki pożera się w całości, zarówno odwłok, jak głowę i odnóża, które w procesie smażenia tracą charakterystyczne włoski. Na mój gust nieco za słodkie, na szczęście można było zagryźć pikantną żabką. Niewiele brakowało, żebym zadławił się tym egzotycznym posiłkiem. Ze śmiechu. Podczas, gdy my urządziliśmy sobie piknik z owadami, pod drzwi lokalu obok podjechała motoriksza z tortem weselnym na dachu. Tort podróżował sobie w ten sposób po zakurzonych drogach, bez żadnego, najmniejszego chociaż zabezpieczenia. Ale chyba nikomu z gości weselnych to nie przeszkadzało…

Następnego ranka kontynuowaliśmy smutny kambodżański szlak pamięci ofiar Czerwonych Khmerów. Tym razem odwiedziliśmy pola śmierci Choeung Ek, położone w odległości 14 km od stolicy. To właśnie tu dokonywano egzekucji więźniów przywożonych z więzienia S-21, których ciała wrzucano do masowych grobów. Pod osłoną nocy zwożono zdezorientowanych skazańców, z opaskami na oczach i spętanych, po czym mordowano ich - zazwyczaj ciosami pałek lub innych przedmiotów, by zaoszczędzić na amunicji. W ten sposób dawny sad i chiński cmentarz stały się jednym z najkrwawszych symboli kambodżańskiej przeszłości. Choć w całym kraju takich pól śmierci było więcej, to Choeung Ek jest największym i najważniejszym. Nierówności terenu podpowiadają, ile istnień pochowano w 129 masowych grobach. W wielkiej pamiątkowej stupie pośrodku mauzoleum złożono tysiące odnalezionych czaszek. Wszędzie widnieją też stosy kości i sterty butwiejących tkanin. Doliczono się tu szczątków ponad 9000 osób.

Phnom Penh - galeria

© 2023 by The Mountain Man. Proudly created with Wix.com

  • Black Facebook Icon
  • Black Twitter Icon
  • Black Pinterest Icon
  • Black Flickr Icon
  • Black Instagram Icon

Zapisz się na naszą listę mailingową

bottom of page