

ETIOPIA
by Powsinoga
Addis Abeba – miasto ładnych ludzi i brzydkich budynków
Do stolicy Etiopii lecieliśmy z Bangkoku. Wiedzieliśmy, że mamy siedemnaście godzin wolnego czasu na miejscu i zastanawialiśmy się, jak to wszystko sobie zorganizować, żeby trochę pozwiedzać, ale też złapać chwilę relaksu w trakcie podróży. Byliśmy prosto po przelocie z Kuala Lumpur do Bangkoku, kilkugodzinnej imprezie w stolicy Tajlandii i dziesięciogodzinnym locie do Etiopii. Wszystko zaczęło układać się po naszej myśli już na tajskim lotnisku. Ponieważ odprawialiśmy się od razu do docelowego punktu naszej podróży (czyli do Mediolanu), w trakcie odprawy miłe panie z obsługi poinformowały nas, że z uwagi na kilkunastogodzinny czas przesiadki przysługuje nam hotel na koszt linii lotniczych Ethiopian Airlines (polecam!). Dzięki temu miłemu (choć obligatoryjnemu) gestowi linii lotniczych: 1) nie musieliśmy płacić po 100 dolarów za wizę wjazdową do Etiopii, 2) mieliśmy zapewniony dostęp do prysznica, toalety i łóżka, 3) mieliśmy darmowe posiłki w hotelowej restauracji 4) nie musieliśmy martwić się, czy nie zejdziemy z tego świata z wyczerpania przy tak intensywnym podróżowaniu. Na lotnisku w Addis Abebie pokazaliśmy specjalny formularz podstemplowany przez przedstawiciela Ethiopian Airlines, zwalniający nas z opłat wizowych i umożliwiający wjazd na teren kraju. Za stanowiskiem kontroli paszportowej czekał już na nas pracownik linii, organizujący transfery do hoteli. Wtedy też okazało się, że jeden z nas dostał voucher do innego hotelu niż reszta. Na początku gość od transferów poinformował nas, że absolutnie nic już się z tym nie da zrobić, bo wbite w system, za późno i w ogóle tysiące przeszkód. Potem pojawiła się luźna propozycja, że za parę groszy (a w zasadzie birrów) może coś by się dało załatwić. Złapałem wszystkie vouchery i pobiegłem szukać jakiegoś przedstawiciela Ethiopian Airlines. On też początkowo twierdził, że już „nic nie da się zrobić”, ale widząc, że nalegam oznajmił w końcu, że ok, po czym skreślił na voucherze ten inny hotel i odręcznie wpisał nazwę hotelu, w którym pokoje miała cała reszta. Jak więc się okazało, procedura zmiany rezerwacji nie była aż tak strasznie skomplikowana jak nas poinformowano. Gdybym wiedział o tym wcześniej, to bym samodzielnie przebukował rezerwację, nie fatygując nikogo.
Do hotelu odjechaliśmy przysłanym po nas busem wraz z grupą czworga Polaków wracających tym samym samolotem z Bangkoku do Mediolanu, z przesiadką w Etiopii. Trzeba oddać Ethiopian Airlines, że stanęli na wysokości zadania i zaoferowali nam całkiem dobry i wcale nietani hotel. Biorąc pod uwagę, że za wszystkie przeloty na trasie Mediolan – Dar Es Salaam – Dubaj – Mumbaj oraz Bangkok – Addis Abeba – Mediolan zapłaciliśmy po 1430 złotych, a jeszcze linie musiały nam dodatkowo fundnąć dobę z pełnym wyżywieniem w niezłym hotelu, Ethiopian Airlines nie zbił na nas fortuny. Linie te natomiast zyskały moje dożywotnie uwielbienie, w ramach którego będę je szczerze polecał i reklamował wszystkim wokoło. Żeby jeszcze dobić etiopskiego przewoźnika, poprosiłem w recepcji 4 pokoje jednoosobowe, a wiadomo, że w hotelach jest to opcja najdroższa. Po prostu nie dogadałem się z recepcjonistką – odpowiedziałem „pojedyncze” na pytanie o pokoje, podczas gdy ja zrozumiałem, że pyta o łóżka. Żeby było jeszcze fajniej, w recepcji wywieszona była propozycja objazdowej wycieczki po stolicy Etiopii. W przypadku grupy ponad sześciu osób, koszt wycieczki wynosił po 30 dolarów od osoby, wraz ze wszystkimi opłatami wstępów. Namówiliśmy więc na to rozwiązanie rodaków z Rzeszowa i tym samym wszelkie wątpliwości, które jeszcze kilkanaście godzin wcześniej spędzały mi sen z powiek, rozwiązały się same. Łatwo, miło i przyjemnie.
Po prysznicu, toalecie i obfitym jak nigdy śniadaniu wyruszyliśmy całą grupą na wykupiony tour. Od razu zorientowałem się, że był to dobry wybór i że poruszając się na własną rękę mielibyśmy pewnie spore problemy z przemieszczaniem się po tym mieście, z rozrzuconymi pomiędzy placami budowy zabytkami, które na mapie wydają się być nieodległe, a w praktyce nawet przejazd autem pomiędzy nimi zajmował sporo czasu. Jeśli chodzi o pierwsze wrażenia, to Addis Abeba nie jest ładnym miastem. Podobnie zresztą jak inne kilkumilionowe metropolie afrykańskie, jest miastem nieco przytłaczającym. Dominuje niska zabudowa, a miasto wydaje się straszliwie rozwleczone, z ogromną ilością w ogóle niezagospodarowanego miejsca pomiędzy poszczególnymi punktami. Owszem, trzeba przyznać, że główne drogi przecinające Addis Abebę są więcej niż przyzwoite jeśli chodzi zarówno o infrastrukturę techniczną, jak i o przyuliczną zabudowę, zdominowaną przez sklepy i punkty usługowe. Wystarczy jednak odbić w jakąkolwiek stronę i zaczyna się architektoniczno-strukturalny bałagan. Wszędzie wokół widać płoty wokół licznych placów budowy, występujące w takiej ilości, że miasto sprawia wrażenie odbudowywanego po jakimś kataklizmie (tablice informacyjne na budowach wyraźnie wskazują, że etiopski rynek inwestycyjny kontrolują Chińczycy, co z drugiej strony stanowi też jakąś gwarancję, że w trakcie budowy nie zabraknie środków na jej ukończenie). Na ulicach wypełnionych wrakami samochodów unoszą się tumany kurzu. Część mieszkańców snuje się po tym ogromnym placu budowy, pozostali przesiadują w cieniu, czekając aż wydarzy się coś godnego uwagi. Nie sposób też nie zauważyć całej masy kalek i żebraków, zaś najbardziej w oczy rzucają się Ci najmłodsi. Zresztą przy każdym wymuszonym korkiem lub sygnalizacją świetlną hamowaniu, żebrzący nastolatkowie dość nachalnie napierali na okna naszego busa. Zdążyłem przywyknąć w Tanzanii do niekończących się prób sprzedawania paciorków w trakcie przemieszczania się samochodem. Tu jednak ręce wdzierające się przez okno do środka pojazdu nie oferowały niczego na sprzedaż, a towarzyszył im jedynie krótki komunikat: „daj mi pieniądze”. W źrenicach żebrzących, prawdopodobnie bezdomnych nastolatków wyraźnie widać symptomy zażycia narkotyków. I to właśnie te przećpane, zamglone i pozbawione nadziei spojrzenia wywołują największe przygnębienie. Trudno do takich widoków przywyknąć, chociaż patrząc z szerszej perspektywy można postawić tezę, że są one standardem w afrykańskich metropoliach. Natomiast rzeczą wyjątkową i wyróżniającą Addis Abebę spośród innych miast jest oryginalna i nietuzinkowa uroda jej mieszkańców. Mieszkańcy stolicy Etiopii są po prostu ładni. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni, młodsi i starsi mają w swoim wyglądzie coś urzekającego, co trudno jest w zasadzie opisać. Zamieszkujący tereny położone na wysokości 2400 m.n.p.m. wyróżniają się z pewnością karnacją skóry twarzy-można zaryzykować twierdzenie, że pod tym względem często bliżej im do Mulatów niż do niemalże czarnych mieszkańców niektórych części kontynentu. Nie chodzi tu jednak tylko o karnację, o ich urodzie decydują przede wszystkim rysy twarzy, jakby bardziej delikatne od dominującego na kontynencie genotypu. Nie wiem, naprawdę trudno jest to konkretnie wytłumaczyć, więc pozostaje tylko zaufać mi i uwierzyć na słowo, że mieszkańcy Addis Abeby są naprawdę ładni.
Pierwszym przystankiem na naszej trasie było wzgórze Yntoto-położone na peryferiach miasta miejsce, gdzie znajdowała się pierwsza stolica cesarza Menelika, zanim została założona Addis Abeba (1887 r.). Znajduje się tutaj nadal funkcjonujący kościół Entoto Marjam wybudowany w dość oryginalnej formie ośmioboku i pomalowany żywymi kolorami. Obok niego znajduje się muzeum poświęcone NMP z Yntoto, cesarzowi Menelikowi oraz cesarzowej Taitu, które zwiedziliśmy z przewodnikiem. W zbiorach znajdowały się też przedmioty związane z cesarzem Hajle Selassje, rozsławionego w Polsce w arcydziele Ryszarda Kapuścińskiego „Cesarz”. Spytałem się nawet przewodnika, czy zna tę tłumaczoną na wiele języków pozycję naszego reportażysty. Wydawał się zaskoczony i odpowiedział, że nigdy o takiej pozycji nie słyszał. Chciałem mu nawet zaproponować, że po powrocie do Polski sprezentuję mu angielskojęzyczne wydanie i wyślę do Etiopii, ale w ostatniej chwili dotarła do mnie jedna, ważna rzecz. Przewodnik wypowiadał się o cesarzu z czcią i namaszczeniem, niemalże jak o świętym mężu. Kapuściński przedstawił zaś cesarza w nieco innym świetle-opisując bezprecedensową służalczość i przekraczające wszelkie granice lizusostwo ludzi z jego dworu, zaś postać samego cesarza jawi nam się jako ponury obraz człowieka, który stracił wszelki kontakt z otaczającą go rzeczywistością i nie potrafił trzeźwo ocenić sytuacji we własnym kraju. Zrezygnowałem więc z przesłania książki, gdyż jej lektura mogłaby obdarowanego zaboleć. I chyba nie jest to przypadek, że mieszkańcy Etiopii nie znają tej ważnej pozycji w literaturze światowej.
Obok kościoła odbywały się jakieś lokalne nieszpory. Zgromadzeni wierni modlili się i śpiewali pieśni religijne w pełnej pokory postawie, mając możliwość skorzystania w razie kryzysu wiary z plastikowych krzesełek barowych, oddanych do ich dyspozycji. Przewodnik z muzeum podzielił się z nami ciekawostką, że etiopscy chrześcijanie są bardzo głęboko wierzący, a msze tutaj potrafią trwać nawet 7 godzin. Sam przewodnik zresztą sprawiał wrażenie osoby bardzo uduchowionej, aż do granicy nieśmiałości i lekkiego wyobcowania. Za kościołem znajdowały się dawne pomieszczenia zajmowane przez Menelika, które delikatnie mówiąc nie imponowały przepychem (były to puste w środku gliniane chaty) i w niczym nie przypominały cesarskich rezydencji.
Wracając z Yntoto zatrzymaliśmy się na jednym z bazarów wypełnionych kolorowymi tkaninami. Nasi poznani na lotnisku kompani zniknęli wśród stoisk, my zaś weszliśmy do lokalnego baru, by zbadać osiągnięcia etiopskiego przemysłu piwowarskiego. Następnie udaliśmy się do Muzeum Narodowego Etiopii-najważniejszej placówki muzealnej w kraju, w której zgromadzono zbiory o szczególnym znaczeniu dla historii Etiopii. Najważniejsza część jego zbiorów poświęcona jest prehistorii i znaleziskom związanym z przodkami człowieka. Odkryć tych dokonano właśnie na terenie Etiopii, a największą sensację wzbudziło znalezienie szkieletu „Lucy” sprzed 3,4 mln lat. Odkrycie tego szkieletu w 1974 roku całkowicie zmieniło poglądy naukowców w dziedzinie ludzkiej genealogii jako dowód na to, że człowiek zaczął chodzić o 2,5 miliona lat wcześniej niż wówczas sądzono. Jego oryginał przechowywany jest w specjalnie przystosowanych magazynach, natomiast dla zwiedzających udostępniono jego wierną replikę. Muzeum posiada także bogatą kolekcję sztuki etiopskiej oraz liczne przedmioty związane z historią państwa.
Po zwiedzeniu Muzeum Narodowego-jak na warunki afrykańskie dość dobrze zorganizowanego, z rzetelnie opisanymi eksponatami-udaliśmy się do Katedry Trójcy Świętej, dużej świątyni z arabską fasadą i typowymi dla chrześcijaństwa etiopskiego malowidłami wewnątrz. Została zbudowana dla upamiętnienia wyzwolenia Etiopii spod włoskiej okupacji i jest drugim najważniejszym miejscem kultu w kraju. Wewnątrz katedry znajdują się grobowce ze szczątkami cesarza Hajle Selassje, cesarzowej Menen Asfaw oraz innych członków rodziny cesarskiej. Ich granitowe sarkofagi usytuowane wewnątrz katedry stanowią obecnie główny powód wizyty w tym miejscu. Prochy ostatniego cesarza Etiopii dotarły tu po wielu perypetiach-początkowo bowiem jego zabójcy zakopali ciało przy latrynie, później prochy przechowywano w małej urnie w Mauzoleum Menelika, a dopiero w 2000 roku, 25 lat po śmierci, cesarz doczekał się godnego grobowca w Katedrze Kiddist Selassie (Trójcy Świętej). W chwili naszych odwiedzin Katedra była zamknięta. Ale tak po afrykańsku. Czyli zamknięta, ale w sumie otwarta. Kierowca wyruszył na poszukiwania i po trzech minutach przyprowadził jakiegoś przewodnika z kluczami do katedralnych drzwi.
Ostatnim punktem naszej krótkiej wycieczki była wizyta w ponurym Red Terror Martyrs Memorial Museum – miejscu utworzonym w 2010 r. jako pomnik ofiar czerwonego terroru, czyli reżimu ugrupowania DERG. Na ekspozycję muzealną składały się liczne narzędzia tortur, a także czaszki i kości, trumny oraz zakrwawione szczątki odzieży ofiar terroru. Całość uzupełniała wstrząsająca dokumentacja fotograficzna. DERG (Komitet Koordynacyjny Sił Zbrojnych) obalił i zamordował ostatniego cesarza, po czym rządził bezwzględnie i krwawo w Etiopii w latach 1974-1991. Był to typowy krwawy reżim oparty na ideach komunistycznych-jeden z wielu podobnych, które pojawiały się w drugiej połowie XX wieku w różnych miejscach na całym świecie i niczym ogniska groźnych chorób dziesiątkowały społeczeństwa państw, w których przejęły władzę. Wszędzie było podobnie-reformy rolne, wywłaszczania, kolektywizacja w cieniu terroru, tortur i morderstw opozycjonistów. Zachowała się z tamtych czasów relacja, wedle których dyktatura warunkowała wydanie ciał opozycjonistów rodzinom od pokrycia kosztów naboju, którym odebrano im życie. Był to zdecydowanie najmroczniejszy okres w historii Etiopii, czas w którym miliony ludzi umierały nie tylko na skutek prześladowań, ale przede wszystkim z głodu. Odwiedziny w tego rodzaju obiektach od lat budzą kontrowersje i doczekały się nawet nieformalnej nazwy: „turystyka śmierci”. Wiele osób ma wątpliwości odnośnie aspektów moralnych eksponowania prawdziwych szczątków ofiar, oryginalnych narzędzi tortur które pozbawiały życia tysięcy ludzi czy też autentycznych zdjęć zamordowanych oraz udostępniania zwiedzającym pokrytych zaschniętą przed laty krwią podłóg sal więziennych. Odwiedziłem wiele miejsc tworzących szlak „turystyki śmierci”. Niektóre są słynne, jak np. Muzeum Pokoju w Hiroshimie, niektóre mniej znane-jak np. więzienie Tuol Sleng w Phnom Penh (Kambodża) wraz z Polami Śmierci czy właśnie Muzeum Czerwonego Terroru w Addis Abebie. Do miejsc takich zalicza się zresztą również Auschwitz oraz inne obozy koncentracyjne z czasów drugiej wojny światowej. Zdaniem niektórych, miejsca takie powinny być miejscami zadumy i nie powinny być przedstawiane w przewodnikach jako atrakcje turystyczne, na równi z parkami rozrywki. Inni twierdzą, że terapia szokowa związana z pobytami w takich miejscach pozwala zrozumieć, czym były (a przecież gdzieniegdzie jeszcze są) systemy totalitarne podporządkowujące sobie społeczeństwa instrumentami terroru. Ja osobiście jestem zwolennikiem prezentowania tych ponurych ekspozycji jak najszerszemu gronu odbiorców, właśnie jako przestrogi, do czego zdolny jest człowiek, gdy ma nieograniczoną władzę. W muzeum japońskim naród ten rozgrzebuje swoje rany w stopniu niemalże ekshibicjonistycznym. Ekspozycje są przytłaczające i jak to w Japonii bywa – rzetelne i prawdziwe w najdrobniejszych szczegółach. A pod Muzeum Pokoju (nazywanego też Muzeum Bomby Atomowej) dzieciaki ze szkół zbierają podpisy pod petycją kierowaną do świata: „Hiroshima i Nagasaki nie mają prawa się już nigdy powtórzyć”. I nie ma osoby, która po odwiedzinach w muzeum nie podpisałaby tej petycji. Można też być pewnym, że każda osoba wizytę w tym Muzeum zapamięta do końca życia. Podobnie w Muzeum Czerwonego Terroru w Addis Abebie, gdzie przewodnik drżącym głosem przedstawiał genezę oraz mechanizmy terroru wprowadzanego w czasach rządów DERG i objaśniał sposoby znęcania się przez reżim nad obywatelami, a pod koniec wizyty poinformował nas, że jedną z ofiar DERG był jego brat. I sam poprosił, żebyśmy po powrocie do domu opowiedzieli wszystkim o tym, co spotkało Etiopczyków i co widzieliśmy w tym muzeum. I to wydaje się być kluczem do rozwikłania moralnych rozterek związanych z uprawianiem tzw „turystyki śmierci”. Odwiedziny w takich miejscach w sposób brutalny atakując zmysły pozwalają pojąć, co naprawdę i w jakiej skali się wydarzyło. A przekazując te informacje dalej i dając świadectwo tych makabrycznych zbrodni, składa się jednocześnie hołd ofiarom krwawych reżimów. Chciałbym wierzyć, że rozpowszechniając wiedzę na te tematy w jakimś stopniu dbam o to, by pamięć tych ofiar stanowiła ostrzeżenie dla ludzkości.
Tym smutnym akcentem zakończyliśmy zwiedzanie Addis Abeby-miasta które nie powala z nóg pięknem architektury czy atrakcyjnością zabytków, ma jednak w sobie coś, co sprawia że chętnie tam jeszcze powrócę. Przy okazji dłuższej wizyty w Etiopii-bo jest to kraj, który ma wiele do zaoferowania i warto poświęcić mu więcej czasu.