top of page

Ngorongoro

Tanzania, Ngorongoro Conservation Area, czyli egzotyczna przyroda zaklęta w kraterze wulkanu

Obszar Chroniony Ngorongoro to jedno z takich miejsc, gdzie marzenia o Afryce materializują się w rzeczywistości. Daje ono dokładnie taki obraz Afryki, na jaki liczyłem przyjeżdżając tutaj. Afryki, którą - pomimo że jest kolebką ludzkości, w jakiś cudowny sposób destrukcyjna działalność tej ludzkości ominęła. Afryki, w której życie zwierząt nadal zdeterminowane jest przez naprzemienne występowanie pory suchej i deszczowej. Afryki, w której zwierzęta od milionów lat migrują tymi samymi ścieżkami w poszukiwaniu wody i pożywienia, nie napotykając na swej drodze niespodzianek w postaci nowo wybudowanego, kolejnego centrum handlowego. Afryki pięknej w swej dzikości, przepełnionej naturą nieskażoną człowiekiem. Afryki będącej królestwem zwierząt, w której człowiek pełni jedynie rolę administratora i strażnika broniącego zwierząt przed drugim człowiekiem i nie ingerującego w odwieczny cykl praw natury. Oczywiście, samo przemieszczanie się jeepami przez uczestników safari zakłóca w pewien sposób rytm wyznaczony przez matkę naturę, ale zwierzęta zamieszkujące ten obszar zdają się nawet nie zwracać uwagi na to niechciane towarzystwo.
Na terenie całego obszaru Ngorongoro, poza miejscami wyznaczonymi na kempingi położone na krawędzi krateru, brak jest jakiejkolwiek infrastruktury. Wszystko, co niezbędne trzeba przywieźć ze sobą. Dlatego też przed wjazdem do parku zatrzymaliśmy się w ostatniej miejscowości – Karatu, w celu zabezpieczenia się przed największym niebezpieczeństwem czyhającym na człowieka – brakiem alkoholu. Po trudnych i długich negocjacjach z obsługą sklepu doszliśmy do konsensusu – skoro ilości są hurtowe, to i niech cena będzie hurtowa. Zapakowaliśmy więc kilkudniowy zapas konyagi – lokalnego trunku destylowanego (podobnie jak rum) z trzciny cukrowej, o smaku przypominającym nieco słodszy gin z nutką jałowca. Wokół sklepu standardowo zbiegła się cała miejscowość, próbując nam sprzedać cały asortyment rzeczy, których nie chcieliśmy kupić, za pieniądze, których nie chcieliśmy wydać. Z jednej strony trzeba tych ludzi zrozumieć – od powodzenia w naciągnięciu białasa zależy los ich kolacji. Z drugiej strony nachalność sprzedawców nie zachęca do rozważenia ich oferty. Kończy się zawsze tak samo – zatrzaśnięciem drzwi i szybkim odjazdem jeszcze przed rozpoczęciem negocjacji.
Przy bramie wjazdowej do Ngorongoro Conservation Area przywitało nas stado pawianów oliwkowych, na których nasza wizyta nie zrobiła żadnego wrażenia. Jako posiadacz błękitnych oczu i blond włosów (a naówczas również i białych wąsów) liczyłem na odrobinę popularności wśród lokalsów, pawiany jednak nawet nie zainteresowały się naszym przybyciem. W trakcie załatwiania przez Sifuela formalności wjazdowych, zwiedziliśmy muzeum przy wejściu do parku, po czym udaliśmy się drogą prowadzącą przez rezerwat w kierunku campingu Simba. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy punkcie widokowym Heroes Point, skąd roztaczał się widok na położone 600 metrów poniżej dno krateru o powierzchni 260 km². Nawet z tej wysokości można było dostrzec przemieszczające się na dole stada zwierząt, wyglądających stąd jak tysiące mrówek. Po dotarciu na camping i rozbiciu namiotu, udaliśmy się na krótki rekonesans po okolicy. Obozowisko położone było dość wysoko, a od kaldery oddzielone było pasmem lasu. Do krawędzi krateru dotarliśmy instynktownie – po ominięciu tabliczki o treści „zakaz wchodzenia poza tabliczkę”, dotarliśmy przez krzaki do wydeptanej ścieżki prowadzącej przez las nad samo urwisko. Zapewne gdyby nikt nie postawił w tym miejscu takiej informacji, to ludzie podchodziliby do ściany lasu i zawracali z powrotem. Ale skoro ktoś zabronił przechodzenia dalej, to wiadomo przecież, że coś tam jest. Dlatego też niespecjalnie zdziwił nas fakt, że za ścianą drzew natknęliśmy się na wydeptaną ścieżkę. Jest to typowy błąd instytucji zarządzających parkami narodowymi – zakaz wstępu to swoiste zaproszenie, drogowskaz prowadzący drogą przygody do zakazanych atrakcji.
W trakcie kolacji dzieliliśmy stół z parą z Australii. O ile mężczyzna zadawał kurtuazyjne pytania typu: „ile czasu w Tanzanii?” czy „gdzie dalej jedziecie?”, o tyle kobieta była w swych dociekaniach bardziej konkretna i bezpośrednia – gdy dowiedziała się, że jesteśmy z Polski, spytała wprost: „jak wy możecie pić ten 96 procentowy alkohol?”. Pytanie to wprawiło nas w lekkie zakłopotanie, gdyż – trzeba to ze wstydem przyznać – nie mieliśmy przy sobie niczego, co miałoby więcej niż 40%.
Po zmroku rozsiedliśmy się przy namiocie, by sprawdzić czy konyagi od wczoraj nie zmieniło smaku. Sielankowy nastrój towarzyszący piciu drinków przerwał strażnik, który kazał nam przenieść się do namiotu z uwagi na to, że w nocy po obozie mogą kręcić się dzikie zwierzęta. „Hahahahaha” – śmieliśmy się między sobą po jego odejściu – „wymyślili sobie bajeczkę, żeby turysta przeżył dreszczyk emocji”. „Hahahaha” – usłyszałem drwiący śmiech, budząc się dwie godziny później, gdy hieny przechadzały się pomiędzy namiotami.
Sifuel zbudził nas o 5. Po szybkiej kawie ruszyliśmy na dno kaldery. Początkowo pojawiały się pojedyncze osobniki bawołu afrykańskiego. W drodze na dół wypatrzyliśmy też lwicę z dwoma młodymi, spacerującą po ścianie krateru daleko od nas. Pomyślałem wtedy sobie: „kurde, fajnie, tylko szkoda że te zwierzęta tak daleko. Ale przecież nie są głupie i nie będą do ludzi się zbliżać”. Pół godziny później jechaliśmy już po dnie kaldery obserwując z bliskiej odległości liczące setki osobników stada bawołów, antylop gnu i zebr (te ostatnie przemieszczają się w stadach mieszanych, żyjąc w swoistej symbiozie – zebry mają dobrą pamięć i wiedzą dokąd iść; gnu mają dobry węch i wiedzą kiedy wiać). Widok takiej ilości egzotycznych zwierząt, przemierzających swobodnie w miękkich promieniach porannego słońca rozległą sawannę ograniczoną pionowymi, 600-metrowymi ścianami, zapierał dech w piersiach. Pomimo, że średnica kaldery wynosi jedynie 20 kilometrów, nie czuć było natłoku turystów. Przez większość czasu jeździliśmy samotnie. Owszem, jeepy uczestników safari zjeżdżały się od czasu do czasu w jednym miejscu, bo kierowcy - przewodnicy informują się wzajemnie o miejscach, w których dzieje się coś ciekawego. Największy zlot starych Land Cruiserów odbywał się w miejscu, w którym w odległości 20 metrów od drogi para lwów w rui urządziła sobie bunga – bunga. Stary lew – zbereźnik, albo raczej lew – stary zbereźnik nie przejmował się zgromadzoną pod otwartymi dachami jeepów widownią i kilkakrotnie zaprezentował swój popisowy numer z lwicą. Podobno w okresie rui takie pary powtarzają występ co kwadrans przez wiele godzin dziennie kilka dni z rzędu. Usatysfakcjonowani faktem, iż lew podzielił się z nami sekretami z prywatnej sfery swojego królewskiego życia, udaliśmy się w dalszą drogę po szlakach kaldery. Oprócz wszechobecnych gnu, zebr i bawołów, w trakcie safari po dnie krateru udało nam się spotkać hieny cętkowane, strusie, hipopotamy, słonie, gazele Thomsona i Granta, guźce, strusie i szakala. Przede wszystkim jednak udało nam się spotkać dwa nosorożce czarne, wylegujące się co prawda dość daleko od nas, ale nie zawsze prezentujące się przebywającym tu zaledwie przez kilka godzin przybyszom. Około południa wróciliśmy na camping, lecz zwierzęta polubiły nas tak bardzo, że nie chciały się z nami rozstać. Pomiędzy namiotami leniwie pasły się zebry, a krążący ponad głowami jastrząb, opadając w błyskawicznym ataku próbował odebrać jednemu z nas kanapkę, wytrącając ją z ręki.
Jeśli chodzi o podstawowe informacje, to Obszar Chroniony Ngorongoro obejmuje przeważającą część wyżyny Ngorongoro, w tym jedną z największych kalder wulkanicznych na świecie (kaldera ta jest ogromnym zagłębieniem powstałym w wyniku zapadnięcia się stożka wulkanu po wybuchu przed 2-3 milionami lat). W kraterze tym mieszka najliczniejsza na świecie populacja lwów i hien cętkowanych. Jest to też ostatnie miejsce w Tanzanii, gdzie w miarę często można spotkać nosorożca czarnego. Z uwagi na objęcie ścisłą ochroną tego terenu, można tu również oglądać stare samce słoni z potężnymi ciosami.
Cały Obszar Chroniony Ngorongoro zajmuje 8292 km² i stanowi wschodnie rozszerzenie Parku Narodowego Serengeti. Porośnięte bujną zielenią dno kaldery jest ostoją dla jednej z najliczniejszych populacji ssaków w Afryce. Samo dno krateru zajmuje powierzchnię 260 km².
Położony na wysokości od 1230 do 3648 m n.p.m. obszar Ngorongoro należy do najbardziej niezwykłych pod względem geologii rezerwatów w Afryce. Są tu płaskie, trawiaste równiny oraz niskie, skaliste wzgórza, wschód zaś w większości zajmują tzw. wyżyny krateru – wysoki, wietrzny płaskowyż usiany pojedynczymi górami. Sama kaldera Ngorongoro jest pozostałością potężnego wulkanu, o wielkości porównywalnej z Kilimanjaro, który ok 2-3 mln lat temu załamał się w wyniku implozji. Jest to szósta co do wielkości kaldera na świecie i największa posiadająca ścianę bez pęknięć.
Największą atrakcją Obszaru Chronionego Ngorongoro jest wizyta na dnie kaldery wulkanicznej – w niewielu miejscach na świecie można zobaczyć tak wielkie skupiska dzikich zwierząt jak tutaj. Wrażenia z pobytu w tym miejscu dodatkowo potęgują monumentalne ściany krateru, wznoszące się na wysokość 600 metrów. Na dnie kaldery łatwo można zlokalizować kilka charakterystycznych miejsc, oferujących bogactwo fauny i flory. Las Lerai porośnięty jest prawie w całości dużymi akacjami o charakterystycznej żółtej korze (zwanymi drzewami żółtej febry). Nieco dalej znajduje się sodowe jezioro Magadi, zmieniające swą wielkość w zależności od pory roku. Nieopodal rozciągają się mokradła Gorigor, również zmieniające swój obszar w zależności od cyklu pory suchej i deszczowej, jednakże nigdy nie wysychające do końca. Znajduje się tu oczko wodne zamieszkane przez hipopotamy. Większą część dna krateru pokrywa rozległa sawanna, gdzie można podziwiać żyjące w dużych skupiskach ssaki: antylopy gnu (10 tysięcy) i zebry (5 tysięcy). Sawannę przemierzają też liczne stada bawołów afrykańskich, topi oraz gazel Thomsona i Granta. Populacja słoni liczy ok 70 osobników. Ponieważ w większości są to stare samce, napotkane słonie posiadają imponujące, duże ciosy. W innych częściach Afryki Wschodniej osobniki takie, właśnie ze względu na duże kły padły ofiarą kłusowników. Znamienne jest, że na dnie krateru nie pojawiają się w ogóle impale i żyrafy, występujące w hurtowych ilościach na równinach okalających kalderę. Odnośnie żyraf może to być spowodowane względami praktycznymi – niewielką ilością odpowiedniej dla nich roślinności albo prozaiczną przyczyną braku umiejętności przedostania się na dno krateru po stromych ścianach.
Przypuszcza się, że w kalderze żyje najliczniejsze skupisko drapieżników w całej Afryce. Liczebność rezydującej tu populacji lwów ulega ciągłym zmianom ze względu na migracje oraz podatność na epidemie – w roku 2000 żyło tu 55 osobników podzielonych na 4 główne stada i kilku samotnych samców. Lwy w kraterze można spotkać wszędzie – są przyzwyczajone do przejeżdżających samochodów i mają na uczestników safari wywalone.
Najliczniej występującym w Ngorongoro osobnikiem jest hiena cętkowana – populacja tych zwierząt liczy ok 400 osobników. Hieny zobaczyć tu można zawsze w ciągu dnia. Na początku XXI wieku pojawiły się w kalderze dwie samice geparda, z których jedna urodziła 4 młode. Nie wiadomo jednak, czy gatunek ten na stałe osiedli się na dnie krateru, z uwagi na dużą konkurencję ze strony innych drapieżników. Lamparty Ngorongoro zamieszkują, lecz zgodnie ze swoim zwyczajem spędzają większość czasu na gałęziach drzew porastających obrzeża kaldery. Z drapieżników dość powszechnie występuje tu też szakal złocisty, prowadzący dzienny tryb życia.
Prawdziwym rarytasem są tu jednak nosorożce czarne. Krater zawsze słynął z dużej ilości przedstawicieli tego gatunku, chociaż na skutek kłusownictwa, związanego z popytem rynku chińskiego na rogi wykorzystywane do produkcji popularnego afrodyzjaku, ich ilość spadła w 1992 r do 10 osobników. Pod koniec 2008 r. populacja nosorożców czarnych liczyła 20 sztuk. Obecnie każdy z nosorożców ma w swoim rogu wszczepiony nadajnik, który odstrasza kłusowników i pozwala strażnikom monitorować ruchy tych zwierząt. Co ciekawe, nosorożce czarne z krateru Ngorongoro mają niespotykanie jasne (jak na ten gatunek i wbrew nazwie) ubarwienie. Jest to skutek kąpieli w słonym jeziorze i wylegiwania się w pełnych soli mokradłach.
W kraterze można też oglądać wiele gatunków ptaków, a tereny trawiaste stanowią dobre miejsce do obserwacji ptaków naziemnych. Powszechnie występuje tu drop olbrzymi – najcięższy latający ptak świata. Można też tu spotkać strusie afrykańskie oraz wspaniale upierzone koronniki szare. Z drapieżników najczęściej spotyka się myszołowy.
Ważnym miejscem znajdującym się na terenie Obszaru Chronionego Ngorongoro jest wąwóz Olduvai, położony na obszarze zatopionym niegdyś pod powierzchnią jeziora. W 1959 r. odkryto tutaj skamieniałą żuchwę różniącą się od znanego w owych czasach uzębienia hominidów. Ze względu na okazałe rozmiary znalezisko to nazwano „dziadkiem do orzechów”. Po badaniach okazało się, że żuchwa należy do australopiteka, który żył na pradawnym brzegu jeziora ok. 1,75 mln lat temu. Nieopodal odkryto w 1976 r. ślady stóp pozostawione ponad 3 mln lat temu przez grupę ówczesnych hominidów, którzy przemaszerowali po świeżo opadłym pyle wulkanicznym. Są to najstarsze znalezione jak dotąd ślady hominidów.

Ngorongoro - galeria

Tanzania - Serengeti, czyli w stepie szerokim, którego okiem nawet najlepszego obiektywu nie zmierzysz...

Park Narodowy Serengeti to chyba najsłynniejszy i najbardziej rozreklamowany rezerwat przyrody w Afryce. Dlatego też jadąc tam, miałem pewne obawy, czy (jak to często w takich miejscach bywa) nie zastanę tutaj milionów turystów rozrzucających wokół butelki po coli i karmiących antylopy popcornem. Na szczęście Serengeti okazało się być kolejnym miejscem, w którym władze Tanzanii zadbały o to, by licznie tu przybywające grupy miały ograniczoną możliwość dewastacji tego wyjątkowego miejsca. A ogromne otwarte przestrzenie dają gwarancję, że niezależnie od tego ile grup wjedzie do parku, wizyta w tym miejscu będzie zawsze wyjątkowa. Przede wszystkim same rozmiary parku, obejmującego powierzchnię 15.000 km² sprawiają, że przyjezdni rozjeżdżają się po rezerwacie i nie odnosi się tu wcale wrażenia, że jest tłoczno. Nawet jeśli w pewnym momencie zjedzie się kilka jeepów pod drzewo, na którym akurat odpoczywa sobie lampart, to po paru chwilach każdy pojedzie w swoją stronę, by samotnie przemierzać bezkresne szlaki. Tak czy inaczej, uważam że krytyczne uwagi, jakoby natłok turystów zabijał egzotykę tego miejsca upodabniając je do zoo, są grubo przesadzone i prawdopodobnie padają głównie z ust wiecznych malkontentów, którzy szukali powodu, by tu nie przyjechać. Serengeti słynie z licznej populacji drapieżników oraz spektakularnych, corocznych migracji antylop gnu. Powszechnie uważany jest za najlepszy z afrykańskich rezerwatów, z uwagi na ogromną przestrzeń do eksploracji (cały ekosystem wliczając obszar kenijskiego Masai Mara zajmuje powierzchnię niemal 30.000 km²) oraz liczebność występujących tu zwierząt. Obszar rezerwatu stanowią głównie rozległe tereny trawiaste, wśród których wyrastają pionowo granitowe wzgórza zwane koppies (małe głowy) oraz skupiska lasów akacjowych. Na terenie parku jest niewiele stałych źródeł wody, więc cykliczne migracje zwierząt na tym terenie związane są z nadejściem pory deszczowej lub suchej. Nazwa Serengeti wywodzi się od słowa „serengit” w języku maa, oznaczającego „nieskończoną równinę”. Park Narodowy został tu utworzony w 1951 r. Wtedy też zabroniono Masajom wypasania bydła w granicach parku (po wielu protestach zezwolono im zajmować tereny Obszaru Chronionego Ngorongoro). Według danych z 2010 r., najliczniej występującym w Serengeti dużym roślinożercą jest antylopa gnu (1 mln 300 tys. osobników). Dalsze miejsca pod względem liczebności populacji zajmują: gazela Thomsona (250 tys.), zebra (200 tys.), impala (70 tys.), topi (50 tys.), gazela Granta (30 tys.) i eland (10 tys.). Przypuszcza się jednak, że liczby te są znacznie zaniżone, a w rzeczywistości obszar ten zamieszkuje co najmniej 2 mln gnu i pół miliona zebr. Spośród innych roślinożerców spotkać można w Serengeti koziołka skalnego, oryksa, czy koba. Jest tu też całkiem sporo bawołów afrykańskich, żyraf oraz guźców. Wieczorami można spotkać duże stada słoni, choć na otwartych równinach pojawiają się one dość rzadko i łatwiej jest je obserwować na północy i zachodzie parku. Najczęściej spotykanymi ssakami naczelnymi są pawiany oliwkowe i werwety. Spośród budzących największe zainteresowanie wielkich kotów najłatwiej jest spotkać lwy-po tanzańskiej stronie ekosystemu Serengeti żyje ich najliczniejsza populacja w Afryce, licząca ok. 3000 osobników. Przemieszczające się w stadach, na pierwszy rzut oka ospałe i przymilne lwy, większość dnia spędzają leżąc w trawie lub wygrzewając się na skałach. Dość często spotyka się tu też geparda, w rezerwacie drapieżnik ten występuje w liczbie ok. 500-600 osobników. Najłatwiej obserwować gepardy na otwartych sawannach w pobliżu Seronera. Gepardy pomimo stosunkowo niewielkich rozmiarów, budzą zachwyt elegancją ruchów i pięknem anatomii. Ich sylwetka ciała sprawia wrażenie, jakby gepard był wysportowanym drapieżnikiem, robiącym „łydki” na siłce. Przy odrobinie szczęścia dostrzec też można wylegującego się na drzewie lamparta. Z innych drapieżników, w Serengeti można też spotkać hieny cętkowane, szakale złociste i otocjony. Serce Serengeti stanowią porośnięte trawą rozległe równiny sawanny, tętniące życiem egzotycznych zwierząt występujących tu w ilościach hurtowych. Najważniejszym punktem orientacyjnym na tym obszarze jest siedziba władz parku w Seronera, gdzie znajduje się również zbiorowisko campingów, wioska i placówki badawcze. Jest tam też niewielkie muzeum, z miejscem piknikowym i kawiarnią. Południowe równiny usiane są skupiskami granitowych koppies. Jak sama nazwa wskazuje Simba Koppies, położone przy drodze z Ngorongoro do Seronera, są siedzibą lwów. Charakterystyczny dla tej części rezerwatu jest niemal całkowity brak drzew. Rosną one jedynie przy wzgórzach i wzdłuż brzegów rzek Mbalategi i Seronera. Jest to spowodowane twardością gleby zawierającej osady wulkaniczne po wybuchu Ngorongoro, przez którą nie mogły przebić się systemy korzenne większości roślin. Natomiast tam, gdzie płynąca woda wypłukała i rozmiękczyła glebę, rośliny przyjęły się bez problemu. Dzięki temu, że na obszarze tym występuje tak mało wysokich drzew, łatwiej jest namierzyć lamparty, które w gęstym lesie miałyby większe możliwości ukrycia się przed ludźmi. Niedaleko od wioski Seronera znajduje się też oczko hipopotamów. Do Serengeti przyjechaliśmy bezpośrednio po wizycie w kalderze wulkanicznej Ngorongoro. Już sam ten fakt wysoko zawieszał poprzeczkę dla oceny atrakcyjności tego miejsca, ponieważ po zobaczeniu Ngorongoro egzotyczna fauna i flora naprawdę musiała się postarać, by zrobić na nas wrażenie. Czy było lepiej? Pewnie nie. Było za to inaczej. A właśnie chyba po to spędza się na safari kilka dni. Żeby każdego dnia było inaczej. Za punktem kontrolnym i bramą wjazdową do Serengeti rozciągała się bezkresna sawanna. O ile wcześniej topografia terenu bywała zróżnicowana, o tyle teraz-kierując się do serca Parku, czyli obszaru zwanego Seronera, przemierzaliśmy kilometry bezgranicznych, płaskich terenów porośniętych wysoką trawą. W miarę upływu czasu, mogliśmy też zaobserwować gromadzące się przy drodze, coraz liczniejsze stada zebr, antylop gnu oraz bawołów afrykańskich. Mieliśmy też okazję podglądać liczne stado podróżujących wspólnie zebr i gnu przy wodopoju. Zostawiliśmy na campingu ekwipunek oraz kucharza i wyruszyliśmy na przejażdżkę w poszukiwaniu zwierząt. Zanim jednak zagłębiliśmy się w gęstą sieć szlaków przecinających równiny Seronery, mieliśmy okazję przyjrzeć się co nieco istniejącemu na terenie parku zapleczu wsparcia. Ponieważ nasz pojazd odczuwał już trudy przemieszczania się po wyboistych tanzańskich drogach, konieczne było naprawienie drobnych usterek, takich jak załatanie zapasowego koła, czy też przymocowanie latającej maski samochodu. W tym celu udaliśmy się najpierw do dystrybutora pod budynkiem o szumnej nazwie „stacja paliw”, a później do obory we wsi Seronera, pełniącej funkcję warsztatu samochodowego. W sumie nie miało to znaczenia, że obora – i tak reperowano samochód na świeżym powietrzu. Samozwańczy mechanik pospawał połamane części, zanosiło się nawet, że naprawiana konstrukcja wytrzyma z tydzień. Wydaje się, że dość istotnym problemem mieszkańców Afryki jest bylejakość. Wszystko robione jest na słowo honoru. Aby się trzymało. Gdy w naszym aucie przestała działać instalacja elektryczna, Łukasz poprosił kierowcę, by sprawdził czy ma prąd na kablu pod maską. Kierowca więc wbił ostrze noża w przewód, aż poleciały iskry i potwierdził, że jest. Problem w tym, że nie „jest”, ale „był”. Po perypetiach związanych z naprawą pojazdu, ruszyliśmy dziarsko na przejażdżkę bezdrożami biegnącymi przez sawannę w centralnej części Seronery. Dzień miał się już ku końcowi i coraz większa liczba zwierząt wypełniała równinę oświetloną ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Dojechaliśmy do rozstaju dróg, gdzie natknęliśmy się na duże, liczące kilkadziesiąt osobników, stado słoni. Większość z nich, zarówno samce, jak też samice z młodymi, przechodziła przez sawannę w niewielkiej odległości od drogi. Pojedyncze egzemplarze wchodziły na samą drogę, omijając bez większego zainteresowania samochody uczestników safari. Po obfotografowaniu olbrzymich ssaków, wyruszyliśmy w dalszą drogę, rozglądając się naokoło w poszukiwaniu kolejnych atrakcji. Po chwili nasz kierowca dostał z mijanego pojazdu cynk, dokąd należy się udać. Wyruszyliśmy więc pospiesznie, kierując się w stronę drzewa, w pobliże którego nadjeżdżały jeepy ze wszystkich stron. Okazało się, że na jego gałęziach leniwie rozłożył się sporych rozmiarów lampart. W ten sposób udało nam się skompletować tzw. „Wielką Piątkę”, czyli zobaczyć podczas safari lwa, słonia, bawoła afrykańskiego, nosorożca i lamparta. Ukontentowani tym faktem udaliśmy się w kierunku campingu na zasłużony odpoczynek. Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy na kolejny objazd równin Seronery, zatrzymując się od czasu do czasu, by podglądać pawiany oliwkowe, impale i inne antylopy. W pobliżu wody udało nam się namierzyć krokodyla nilowego. Spotkaliśmy też przechadzającego się lądem hipopotama zmierzającego na kąpiel w oczku wodnym. W dalszej kolejności natknęliśmy się na samicę lwa, wylegującą się na… drzewie. Czytałem, że z tym nietypowym zachowaniem lwów można spotkać się w Parku Narodowym Jeziora Manyara, ale nigdzie nie wspominano o takim zachowaniu tych drapieżników w innych rezerwatach Tanzanii. Naukowcy zresztą po dziś dzień toczą spory, skąd wziął się ten dziwaczny zwyczaj. Przeważa pogląd, że jest to skutek mającej miejsce przed laty inwazji muszek, przed którymi uciec można było tylko w jeden sposób – wdrapując się na wysokość, gdzie upierdliwe insekty nie dolatywały. Później kolejne pokolenia lwiątek naśladowały swoich rodziców, którzy sami już nie pamiętali, po co wspinają się na korony drzew. Być może obserwowana przez nas lwica po prostu z jakichś powodów przeniosła się z Manyary do Serengeti. Tego się już nie dowiemy, natomiast mieliśmy okazję udokumentować ten niezwykły widok na fotografiach. Zwieńczeniem udanego przedpołudnia było spotkanie z ostatnim z dzikich kotów, którego brakowało nam do pełni szczęścia. Z gepardem. Początkowo Sifuel wypatrzył niewielki korpus w cętki, poruszający się w oddali wśród wysokich traw. Nie było wątpliwości, że jest to gepard – wskazywał na to zarówno rozmiar, jak i budowa zwierzęcia. Natomiast skradał się w dość dużej odległości od nas. Sifuel podjął więc decyzję, by spróbować zbliżyć się do drapieżnika inną drogą. Był to strzał w dziesiątkę-po chwili podziwialiśmy piękne, smukłe, wysportowane ciało geparda zbliżającego się w naszym kierunku, by przeciąć szutrową drogę i usiąść po jej drugiej stronie, cierpliwie wypatrując wśród traw potencjalnej ofiary. Po krótkim postoju w niewielkim muzeum, w którym przewodnik szybko stracił wiarygodność zdecydowanie przesadzając z „mrożącymi krew w żyłach” historiami, wyruszyliśmy w drogę ku północnej strefie Serengeti. W miarę jak oddalaliśmy się od obszaru Seronera, malała ilość mijanych przez nas pojazdów, a po kilkudziesięciu minutach podróży zostaliśmy na trasie sami, co potęgowało tylko egzotykę i magię Serengeti. Po drodze mijaliśmy stada zwierząt, czasami będąc zmuszeni rozganiać na pobocza grupy, które postanowiły iść naszą drogą. W tamtych chwilach dotarło do mnie, że choć człowiek jedzie na safari, by zobaczyć lwy, lamparty, czy też słonie lub nosorożce, to najbardziej spektakularnym widokiem na afrykańskiej sawannie są właśnie te liczne stada gnu, zebr, czy bawołów, wywierające ogromne wrażenie samą swą liczebnością. Bo tak naprawdę to ta niewyobrażalna masa zwierząt, a nie pojedynczy lew sprawia, że człowiek w pełni odczuwa tutaj, że przebywa w królestwie zwierząt. A przecież właśnie po to się do Afryki przyjeżdża. W trakcie przejazdu udało nam się też wypatrzeć niewidziane przedtem gatunki, a mianowicie koziołka skalnego oraz elanda. Drogą z Seronera dotarliśmy się do granitowych skał w części parku zwanej Lobo. W tej części Serengeti występuje dużo więcej roślin liściastych, a rozległe łąki przecinają gęste akacjowe lasy. Dużą zaletą tego miejsca jest również to, że dociera tutaj niewielu turystów-czasami przez cały dzień nie spotyka się innego samochodu. U podnóża wzgórz Lobo żyją duże stada lwów, znajdują też tu schronienie gepardy, lamparty oraz hieny cętkowane. Infrastruktura naszego obozowiska w rejonie Lobo rozwiała resztki wątpliwości, że ten region Serengeti odwiedza niewielu przyjezdnych. Wydzielony zwykłym płotkiem kawałek trawiastego podłoża u stóp granitowych skał był całkowicie wyludniony, nie licząc pary emerytów (w normalnym świecie tak właśnie spędza się emerytura) którzy podróżowali samodzielnie wynajętą terenówką z namiotem rozkładanym na dachu. Może za kilkaset lat i polscy emeryci będą mieli zapewnione warunki bytowe umożliwiające zamianę miejsca spędzania wolnego czasu z przychodni lekarskiej na afrykańskie równiny. Na miejscu przywitał nas deszcz, a w zasadzie prawdziwe urwanie chmury, po którym równie szybko pojawiło się słońce. Nagłe zmiany warunków pogodowych zrobiły wrażenie tylko na nas – dwadzieścia metrów dalej, po drugiej stronie drogi spokojnie pasły się duże stada bawołów oraz zebr, nie zwracając najmniejszej uwagi na zmieniające się warunki atmosferyczne. Przez teren naszego campingu przeszła też hałaśliwa horda pawianów. Ssaki te organizują się w grupy na kształt klanów czy gangów i sprawiają wrażenie, jakby patrolowały okolicę. Po kolacji Sifuel poinformował nas, żebyśmy w miarę możliwości nie wyprawiali się nocą do położonego u stóp wzgórza toalety, gdyż tam gdzie wzgórza, tam i lwy. Nie spociłem się ze strachu, ale ponoć rzeczywiście raz na jakiś czas lew kogoś w tym rejonie atakuje. Myślę, że nie tyle trzeba mieć farta, by tego uniknąć, co jeśli ma się pecha, to może się to komuś po prostu przytrafić. Następnego dnia wyjechaliśmy na przejażdżkę po rejonie Lobo. Przemierzaliśmy opustoszałe drogi w poszukiwaniu wartych uwagi obiektów. Udało nam się podejrzeć pierwsze kroki nowonarodzonego gnu. Zwierzaczek podnosi się o własnych siłach i stawia pierwsze kroczki już po ok 15-20 minutach po narodzinach. Po prostu, stado pozostaje w ciągłym ruchu, więc albo da radę i podąży wraz z matką i resztą stada, albo zakończy swój krótki żywot jako pokarm drapieżnika. Taka jest tu kolej rzeczy podyktowana bezwzględnością praw natury. Pomimo że trafiliśmy na okres rozrodczy, wcale nie było łatwo zostać świadkiem tych pierwszych chwil w życiu małej antylopki. Na czas porodu stado stara się otoczyć rodzącą samicę, by zapewnić jej względny spokój w tej szczególnej chwili. Jadąc dalej byliśmy też świadkiem nieco śmiesznej scenki. Hiena wpadła (o ile o tym dziwnie poruszającym się zwierzęciu można tak w ogóle powiedzieć) pomiędzy stado zebr i gnu, narobiła zamieszania, antylopy przesunęły się o kilka metrów w bok wpatrując się przed siebie tępym wzrokiem, a hiena usiadła, jakby sama nie wiedziała, co ma dalej robić. Chyba zabrakło planu. Nieco dalej wypatrzyliśmy dostojnie kroczącego lwa, więc Sifuel zjechał ze szlaku i zapędził go na skały, gdzie lew dopiero poczuł się na tyle mocny, by na nas naryczeć. Przy bramie wyjazdowej z obszaru rezerwatu spotkaliśmy jeszcze rodzinę żyraf (2+2), które spokojnie skubały sobie listki akacji, prężąc majestatycznie swoje długie szyje. Z żalem na sercu opuściliśmy magiczne Serengeti, wjeżdżając na teren Ziemi Masajów, ciągnącej się ku granicy z Kenią.

Wiadomo, że każdy jedzie do Afryki spotkać lwa i lamparta, czy też nosorożca lub słonia. Kto by tam jechał tyle kilometrów, żeby zobaczyć konia w paski, czy przygarbioną antylopę? Oczywiście, wszystkie te zwierzęta na miejscu spotkać można. Jednak paradoksalnie - największe wrażenie robią właśnie te tysiące antylop gnu, zebr i bawołów afrykańskich. To właśnie dzięki tej masie egzotycznej fauny, a nie przez kilka lwów czy jednego geparda czujesz, że przebywasz w miejscu, w którym człowiek jest tylko gościem. Filmik z telefonu, nakręcony podczas przejazdu jedną z głównych wyznaczonych dróg w Parku Narodowym Serengeti w Tanzanii.

Mój Kanał

Mój Kanał

Serengeti - galeria

Tanzania - zbaczając z głównego szlaku safari, czyli jak to wygląda poza rezerwatami Ngorongoro i Serengeti

Safari nie jest tanią rozrywką. Wstępy do parków narodowych kosztują 50-60 dolarów, do przemierzenia są setki kilometrów jeepem, a przecież jeść coś i spać gdzieś też trzeba (na terenie obszaru chronionego Ngorongoro czy strefy Seronera w Serengeti noc w namiocie na campingu to wydatek ok 30 dolarów za osobę). Poza kilkoma miejscowościami ulokowanymi przy głównej drodze pomiędzy Arushą a wjazdami do rezerwatów, nie ma gdzie zrobić zakupów. No, chyba że znasz teren tak dobrze, że wjeżdżając do masajskiej wioski wiesz w którym domu dostaniesz surowe mięso. Ale dla przyjezdnych taka wiedza jest nie tyle niedostępna, co nieosiągalna. Żeby ją posiąść musiałbym spędzić tu kilka miesięcy, a wtedy jaki byłby ze mnie „przyjezdny”? Negocjacje z gościem, który miał nam to wszystko na miejscu ogarnąć prowadziliśmy oczywiście w tym kierunku, żeby udało się nam jak najwięcej zobaczyć i jak najmniej zapłacić. Finalnie udało nam się ustalić dość ambitną trasę (wielu organizatorów safari ma ustalony dzienny limit kilometrów), oszczędzając przy tym na własnym komforcie. Nasz nieco szerszy program obejmował trasę z Arushy do Parku Narodowego Lake Manyara i dalej nad jezioro Eyasi (nocleg), potem do obszaru chronionego Ngorongoro (nocleg) i Parku Narodowego Serengeti (jeden nocleg w części centralnej oraz jeden na północy w pobliżu wzgórz Lobo), następnie przejazd wzdłuż granicy z Kenią przez rzadko odwiedzany obszar „Ziemi Masajów” nad jezioro Natron (nocleg) i stamtąd szóstego dnia powrót do Arushy. Cena od osoby wyniosła 200 dolarów za dzień i obejmowała już wszystkie koszty poza napiwkami dla przewodnika i kucharza. Ani super tanio, ani specjalnie drogo. Po prostu safari jest drogie. Następnym razem sprawdzę, jak to wygląda kosztowo, gdy się wypożycza samochód na własną rękę. Choć wynajęcie odpowiedniej terenówki z pełnym osprzętem biwakowym też tanie nie będzie.
Nasza ekipa zabrała nas z hotelu zaraz po śniadaniu. Po zaopatrzeniu się w płyny w jednym z nielicznych supermarketów w trzystutysięcznej Arushy i oszacowaniu (czyli jak zwykle niedoszacowaniu) potrzebnych zapasów konyagi (wódki z trzciny cukrowej) wyruszyliśmy w kierunku słynnych rezerwatów. Przemieszczaliśmy się typowym pojazdem przystosowanym do organizowania tego rodzaju wypraw, czyli starym Land Cruiserem z podnoszonym dachem, obciętym zaraz za szoferką, z przyspawaną długą budą gustownie wykończoną od środka polimocznikiem. Są to niezniszczalne pojazdy sprzed 30 lat, których cena niezmiennie kształtuje się w granicach 50 tysięcy dolarów. To znaczy nie psuje się w nich to, co włożyła Toyota, wszelkie własne przeróbki zrobione były po afrykańsku, czyli na słowo honoru. W szczególności na instalację elektryczną strach było patrzeć. Nie mam natomiast zastrzeżeń co do komfortu podróży – całą długą część pojazdu za szoferką mieliśmy do dyspozycji we czterech.
Po około dwóch godzinach podróży zatrzymaliśmy się na lunch w wiosce Mto Wa Mbu, o której mówi się, że jest jedynym miejscem w Tanzanii zamieszkanym przez przedstawicieli wszystkich 120 tanzańskich plemion. Nazwa miejscowości oznacza „rzekę komarów”. Na szczęście zatrzymaliśmy się tutaj w środku upalnego dnia, więc nie mieliśmy okazji zweryfikowania zasadności tego nazewnictwa. Czekając w barze na pierwszy prawdziwy afrykański posiłek, mieliśmy okazję sprawdzenia jakości lokalnego browaru, w tym przypadku degustując najsłynniejsze tanzańskie marki, czyli Kilimanjaro oraz Safari. Typowy tanzański posiłek składa się z kawałka twardego mięsa z dodatkiem ugali (bryły sklejonego ryżu bez smaku) oraz smażonych bananów. Nie wiedzieć czemu standardem w każdym miejscu było to, że na mięso czekaliśmy minimum 40 minut, a zawsze było twarde. Ryż ze wspólnej michy wcinało się bezpośrednio brudnymi rękoma. Kwestie smakowe załatwiał sos chili, ewentualnie papryczki.
Po przerwie obiadowej (miałem napisać, że po krótkim odpoczynku, ale półtoragodzinne siedzenie w upale w brudnej knajpie przy zakurzonej ulicy trudno jednak uznać za odpoczynek) wyruszyliśmy na zwiedzanie pierwszego z planowanych rezerwatów – Parku Narodowego Jeziora Manyara.
Manyara jest płytkim jeziorem o odczynie zasadowym, które znajduje się u podnóża rozległej, wijącej się skarpy Wielkiego Rowu Zachodniego. Północno – zachodnia część jeziora i tereny nadbrzeżne zajmują powierzchnię 330 km² i należą do obszaru chronionego parku narodowego. Jego flora jest bardzo urozmaicona – trawiaste równiny zalewowe, skalne skarpy, gaje akacjowe i gęste lasy czerpiące wodę z warstw podziemnych. Różnorodność środowisk przekłada się też na bogactwo ssaków – można tu zobaczyć bawoły, żyrafy, koczkodany czarnosiwe, pawiany oliwkowe, antylopy gnu, zebry, guźce, impale. Charakterystyczna dla tego obszaru jest też duża liczba słoni. W oczku wodnym można podglądać kilkadziesiąt hipopotamów. Ale najbardziej oryginalną atrakcję ze świata zwierząt stanowią chodzące po drzewach lwy, których oczywiście nie zobaczyliśmy. O przyczynę tego niespotykanego wśród lwów zachowania naukowcy wciąż toczą spór (być może jest to genetyczne obciążenie z czasów inwazji gryzących much – lwy zaczęły wspinać się na wysokość, na której miały względny spokój, a następne pokolenia powtarzały zachowania rodziców, nie zastanawiając się czy ma ono sens). Ponadto w parku żyje ponad 400 gatunków ptaków i wiele gatunków barwnych motyli.
Zwiedzanie rezerwatu zaczęliśmy z wysokiego C. Dostaliśmy czas wolny na krótki obchód wyznaczonym szlakiem, ale uparłem się, że za ścianą lasu jest jezioro i zaczęliśmy się przedzierać przez coraz gęstsze zarośla. Na szczęście najbardziej tego dnia ogarnięty Suchy zarządził w porę odwrót. Okazało się, że faktycznie brniemy w odwrotnym kierunku. Po powrocie do terenówki, ruszyliśmy niespiesznie wyznaczoną trasą. Nie upłynęło wiele czasu, a wśród zarośli pojawił się duży samiec słonia afrykańskiego. Chwilę później dwa inne osobniki majestatycznie przekroczyły drogę przed naszym autem. Po opuszczeniu strefy lasu wjechaliśmy na sawannę, gdzie obserwowaliśmy pierwsze stada antylop gnu, zebr oraz impali. Nieco dalej, po spękanej słońcem ziemi biegały pawiany oliwkowe. Po dotarciu nad jezioro mogliśmy podziwiać dużą grupę hipopotamów, w otoczeniu ogromnej ilości ptaków, głównie pelikanów różowych i dławigadów afrykańskich. Wracając zatrzymaliśmy się na chwilę zachwyceni pojedynczym egzemplarzem żyrafy, spokojnie obgryzającej z liści przydrożną akację. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że jedna żyrafa wiosny nie czyni, a spotkać je można równie często jak Masajów.
Po wizycie w Manyara udaliśmy się w kierunku jeziora Eyasi, rozciągającego się przy południowej granicy Obszaru Chronionego Ngorongoro u podnóża 800-metrowej skarpy, stanowiącej część Wielkiego Rowu Zachodniego. Jest to płytkie jezioro sodowe, które w okresie dużych opadów deszczu osiąga długość nawet 80 km. Bardzo ciemny zbiornik wody otoczony jest białymi osadami i krzewami akacji. Jezioro Eyasi jest interesujące przede wszystkim jako ojczyzna plemienia Hadza, żyjącego w koczowniczych grupach rodzinnych liczących ok. 20 dorosłych i ich dzieci. Swoje obozowiska w formie lekkich trawiastych szałasów rozstawiają w ciągu zaledwie paru godzin. Wielu członków plemienia Hadza wciąż ubiera się w tradycyjne stroje ze skór zwierząt: kobiety w skóry impali, mężczyźni w futra małych drapieżników lub pawianów, udekorowane muszelkami i paciorkami. Jednego Hadza zgarnęliśmy po drodze na camping. Wieczorem wybrał się z nami nad brzeg jeziora, a w zasadzie na dno jeziora, gdyż ze względu na porę suchą jezioro skurczyło się do swych minimalnych rozmiarów i widniało hen daleko na horyzoncie. Sytuację tą wykorzystałem na zrobienie przyspieszonego kursu strzelania z łuku, dzięki uprzejmości tubylca, który użyczył mi swoje narzędzie pracy. Późnym wieczorem nasz Hadza, który został w obozie pomimo że mieszkał z rodziną gdzieś niedaleko, zgłaszał się do nas kilkakrotnie po kubek konyagi. Trochę się nawet martwiliśmy, że trzeba go będzie odnieść do chaty-w końcu nie wiadomo, czy jego małżonka też nie chodzi z łukiem. A żona jak to żona, niezależnie od szerokości geograficznej pewnie by nam nie uwierzyła, że to „nie nasza wina”…
Jeżeli chodzi o warunki obozowania w wersji budżetowej, to tzw. camping oznacza teren wydzielony na rozbicie namiotów wraz z zadaszoną kuchnio-jadalnią, z częścią przeznaczoną do gotowania oraz miejscem na rozstawienie przywiezionych ze sobą stolików i krzesełek turystycznych. Jeśli chodzi o infrastrukturę wodno-kanalizacyjną, wodę zapewniają ogromne baniaki. Wszędzie (poza jednym campingiem) był też do dyspozycji gości przynajmniej jeden kibelek z muszlą, w innych trzeba było korzystać z dziury w podłodze. Prysznic to na ogół pomieszczenie metr na metr, z podłogą wylaną betonem, w którym lodowata woda cieknie pod małym ciśnieniem ze zwisającego kawałka gumowego węża. Elektryczności brak, więc wszelkie potrzeby załatwiać należy w świetle latarek. Po zmroku zresztą i tak lepiej nie wychodzić z namiotów, bo można się natknąć na jakiegoś drapieżnika.
Następnego dnia wstaliśmy skoro świt, by zgodnie z planem udać się z naszym Hadzą na polowanie. Niestety, z pokrytego gęstą warstwą ciemnych chmur nieba lał się rzęsisty deszcz. W takich warunkach bieganie z łukiem po lesie odpadało. Zatrzymaliśmy się po drodze przy ogromnym baobabie, wewnątrz którego okoliczni mieszkańcy ogrzewali się przy ognisku. W wydrążonym pniu olbrzymiego drzewa spokojnie zmieściło się dziesięć osób i dwa psy. Widząc dzieci z plemienia Hadza, Łukasz wrócił się do samochodu po przywiezione z Polski lizaki. Jednak po wręczeniu podarków, zostały one błyskawicznie przejęte przez starszyznę plemienną, a dzieci mogły skosztować słodyczy dopiero z drugiej dostawy. Tak wygląda hierarchia ważności w Afryce. Najpierw dorośli dla siebie, a jeśli coś zostanie, to dopiero dostaną to dzieci, na które tak naprawdę nikt nie zwraca tutaj uwagi. Biorąc pod uwagę, że chodziło o lizaki było to dla nas zachowanie co najmniej dziwne. Ale co by o tym nie sądzić, z pewnością pokolenie tych afrykańskich dzieci w przyszłości nie będzie tak rozpieszczone (a co za tym idzie będzie bardziej zaradne) niż ich europejscy rówieśnicy.
Obfite opady deszczu sprawiły, że piaszczysta droga stawała się nieprzejezdna i zaczynało robić się niebezpiecznie. Samochód jadący przed nami zsunął się po koleinie do rowu, a próbując wyjechać zakopał się w błocie do połowy koła. Wewnątrz została przerażona para starszych turystów. Mieli w zasadzie szczęście, że jechaliśmy za nimi i mogliśmy próbować wyciągnąć ich przy pomocy linki holowniczej. Całością akcji ratunkowej kierował Łukasz, który najpierw odkopał zakleszczone koło, a potem dawał wskazówki, w jaki sposób i w jakim kierunku należy ciągnąć pojazd. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że bez jego doświadczenia cała operacja skończyłaby się zakopaniem drugiego samochodu. A tak, po półgodzinnej walce, oba samochody mogły kontynuować jazdę. Szokujący był fakt, że w porze suchej, po obfitych lecz krótkich opadach droga momentalnie stawała się nieprzejezdna. Koniec końców udało nam się bezpiecznie wrócić do obozowiska, a po śniadaniu słońce grzało już nam czoła z bezchmurnego nieba. Nadszedł czas, by wyruszyć w dalszą drogę-w kierunku obszaru chronionego Ngorongoro, a później PN Serengeti.

 

Lake Manyara - galeria

Po opuszczeniu Serengeti udaliśmy się drogą biegnącą wzdłuż granicy z Kenią w kierunku jeziora Natron. Po drodze zatrzymaliśmy się na posiłek w miejscowości Wasso, w której białego widują chyba rzadziej niż lwa. W każdym razie my żadnych śladów kontaktów międzynarodowych na tym położonym na peryferiach tras turystycznych obszarze nie zaobserwowaliśmy. Czekając na posiłek (czyli klasycznie czekając na mięso, które po godzinie pieczenia nadal było twarde) pokręciłem się trochę po okolicy i porobiłem zdjęcia zapuszczonych budowli i nie mających nic do roboty ludzi. W dalszej części zatrzymaliśmy się też w miejscu, skąd rozciągał się przepiękny widok na jezioro Natron z jednej oraz Wielki Rów Afrykański z drugiej strony. Następnie zajechaliśmy do wioski Masajów, do której wpuszczono nas po długich pertraktacjach prowadzonych przez naszego przewodnika. Wewnątrz mieliśmy możliwość obejrzenia warunków, w jakich żyją autochtoni oraz zwiedzenia tradycyjnego boma, czyli masajskiej chaty. Najbardziej charakterystyczną rzeczą, jaka utkwiła mi w głowie po tej wizycie to zaskakujący fakt utrzymywania się niskiej, przyjemnej temperatury wewnątrz tej ciemnej chaty. Masajowie znaleźli widać sposób takiego konstruowania mieszkań, by dało się w nich żyć bez klimatyzacji w upalnym afrykańskim klimacie. Za dolara miałem możliwość sfotografowania masajskich matek z tabunem dzieciaków. Niestety, za każdym razem, gdy próbowałem uchwycić jakiś konkretny kadr okazywało się, że muszę cofnąć się trochę by zmieścić obraz w obiektywie. A za każdym razem, gdy robiłem dwa kroki w tył, dzieciaki robiły trzy kroki w przód, myśląc że chcę im czmychnąć nie zapłaciwszy dolara. Krótko mówiąc – zdjęć się robić po prostu nie dało. Przy wyjściu z wioski (w której przebywały same kobiety i dzieci) doszło do incydentu z grupą Masajów płci męskiej, którzy najwyraźniej wrócili do wioski na wieść o tym, że kręci się po niej stado białasów. Sprzeczka pomiędzy naszym przewodnikiem-Sifuelem a największym zawadiaką z grupy Masajów była dość ostra i dało się słyszeć wzajemne grożenia wezwaniem policji. Ostatecznie sprawa rozeszła się po kościach, ale najprawdopodobniej Sifuel musiał sięgnąć do kieszeni po kilka banknotów. W zasadzie sam sobie był winien–w programie mieliśmy wizytę w wiosce Masajskiej, a wcześniej mijaliśmy ogromne siedlisko otoczone zaparkowanymi Land Cruiserami nieopodal Ngorongoro, gdzie z pewnością nikt by nas nie wyganiał. Sifuel jednak powiedział, że jest to wioska bardzo komercyjna (czytaj: za wstęp musiałby dużo zapłacić) więc obiecał pokazać nam wioskę na dziko, gdzieś na peryferiach. Więc pokazał, ale pewnie grosza (a raczej szylinga) finalnie na tym interesie nie zaoszczędził. Z jednej strony więc wylądowaliśmy w prawdziwej masajskiej wiosce, a nie w skansenie w którym tubylcy w przebraniach wojowników tańczą przed publicznością pozując do fotografii, z drugiej zaś pozostał pewien niesmak tej całej sytuacji.
Jeśli chodzi o samych Masajów, to uważani są oni powszechnie za najbardziej typowy lud Afryki. Prowadzą półkoczowniczy tryb życia i często się przemieszczają w poszukiwaniu lepszych pastwisk dla bydła. Dlatego mieszkają w domkach, które szybko można postawić. Jest to konstrukcja z materiałów najłatwiej dostępnych - gałęzi i trawy, "otynkowana" mieszanką piasku i krowich odchodów. Budową domów zajmują się kobiety. Wioska stoi na planie koła, domki ustawione są na krawędzi wokoło, a całość ogrodzona jest kolczastym płotem z akacji. Na noc wszystkie zwierzęta domowe zapędzane są na placyk wewnątrz wioski, aby ochronić je przed dzikimi zwierzętami. Mężczyźnie noszą długie, czerwone płachty materiału, udrapowane niczym togi. Noszą też przy sobie długie drewniane dzidy. Kobiety wyróżnia ogromna ilość biżuterii z paciorków, z czego duża część noszona jest w rozciągniętym na kilkanaście centymetrów uchu. Masajowie wierzą, że bóg Engai-mieszkający w wulkanie Ol Doinyo Lengai, uczynił ich prawowitymi właścicielami wszelakiego bydła na całym świecie, co w sposób oczywisty utrudnia ich relacje z hodowcami nie podzielającymi ich punktu widzenia. Europejczyków, z uwagi na styl ubierania się w ciasne ubrania, Masajowie nazywają pogardliwie Iloredaa Enjekat, co wolnym tłumaczeniu oznacza „tłumiący bąki”.
Po zostawieniu bagaży w obozowisku nieopodal jeziora Natron, Sifuel zawiózł nas na skalisty szlak prowadzący do wodospadów Ngare Sero na skarpie Nguruman (na zachód od jeziora Natron). Prowadzi do nich przełom wyżłobiony przez rzekę w ścianie skarpy. Po drodze zaopiekował się nami masajski przewodnik, który co raz wskazywał nam miejsce, w którym najbezpieczniej można przekroczyć rwącą rzekę. Szkoda, że pojawił się już po tym, jak wyrżnąłem orła mocząc torbę z aparatem. Zapamiętałem niepewny wzrok kolegów–wiadomo, gdyby przytrafiło się coś mi-jakoś by sobie poradzili. Gorzej z aparatem-byli naprawdę przerażeni perspektywą moich narzekań przez następne tygodnie podróży. Skończyło się na szczęście na strachu, a aparat pozostał sprawny. Mieliśmy jeszcze pojechać na zachód słońca nad jezioro, ale na horyzoncie znów zebrały się czarne chmury, więc po intensywnie spędzonym dniu powróciliśmy do obozowiska na kolację i lampkę konyagi. A nawet dwie.
Poranek następnego dnia znów przywitał nas pochmurnym niebem, w związku z czym wschód słońca nad jeziorem Natron nie był jakimś spektakularnym przeżyciem. W szczególności żal nieco widoku pozostających za mgłą, majestatycznych szczytów wzgórz otaczających jezioro. Widowiskowy wulkan Ol Doinyo Lengai, pomimo niewielkiej odległości od nas, również ukazał nam zaledwie zarys swojego konturu. Ol Doinyo Lengai w języku Masajów oznacza „Górę Bogów” i jest jednym z najmłodszych (350 tys – 400 tys lat) i najbardziej aktywnym wulkanem w Afryce Wschodniej. Jest to jedyny aktywny wulkan, wyrzucający węglanową lawę, będącą formą płynnej skały niezawierającej prawie wcale krzemu. Ma ona ok 50% niższą temperaturę niż inne rodzaje lawy – wynosi ona ok 500 °C i jest niezwykle płynna – pod względem lepkości jest porównywalna z wodą.
Po porannej kawie wypitej w warunkach polowych w jednym z punktów widokowych, zjechaliśmy w dół w kierunku jeziora. Jezioro Natron to płytki zbiornik wody o odczynie zasadowym, ciągnący się na długości 58 km na południe od granicy kenijskiej. Liczące 1,5 mln lat jezioro powstało w wyniku tych samych ruchów tektonicznych, które uformowały wyżyny Ngorongoro. Położone jest na wysokości 610 m n.p.m. na wyjątkowo suchym obszarze dna Wielkiego Rowu. W najgłębszym miejscu ma zaledwie 50 cm głębokości i wyschłoby już wieki temu, gdyby nie zasilające go wody rzeki Ewaso Ngiro oraz gorące źródła bijące pod jego dnem. Z powodu dużego zasolenia pyłów wulkanicznych i lawy z Ol Doinyo Lengai oraz ze względu na to, że jest jeziorem bezodpływowym (z którego woda uchodzi jedynie przez parowanie), przez tysiąclecia wzrósł zasadowy odczyn jego wód. Woda w jeziorze ma ph 9-11, więc gdy poziom wód w porze suchej jest niski, staje się żrąca jak amoniak. Z tych względów w jeziorze żyją wyłącznie organizmy przystosowane do takich warunków, zaś jedynym kręgowcem jest tilapia. Natron to także jedyne lęgowisko dla 2,5 mln wschodnioafrykańskich flamingów małych. Przedzierając się przez błoto powstałe na skutek silnych opadów, udało nam się dotrzeć dość blisko stada flamingów. Podobno ptaki te swoje różowe upierzenie zawdzięczają zjadaniu sinic, zawierających taki właśnie barwnik.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w lokalnym masajskim muzeum, a także w miejscu gdzie odkryto odciśnięte w lawie najstarsze ślady ludzkie na tym terenie, liczące 130 tysięcy lat. Po spakowaniu ekwipunku udaliśmy się w drogę powrotną do Arushy, po drodze o włos unikając czołowego zderzenia z jakimś wariatem, który wyskoczył zza górki. Minęliśmy się z nim dosłownie o centymetry i było to zdarzenie również opisywane w przewodnikach po Tanzanii jako typowe. Po dotarciu na miejsce poprosiłem Sifuela, by wysadził mnie na chwilę w miejscu wskazywanym w przewodniku jako najlepsze do zakupu pamiątek. W jednym ze sklepów na pytanie, ile kosztuje maska odpowiedziano mi, że 85 dolarów. Niespiesznie obejrzałem sobie cały asortyment, wybrałem jeszcze dwie szkatułki i dwie pary kolczyków i kupiłem to wszystko (wraz z maską) za 35 dolarów. Co prawda, początkowo sprzedawca nie chciał się zgodzić na taką cenę, jednak dogonił mnie na ulicy i dobiliśmy targu. Warto więc przemyśleć na spokojnie, co chcielibyśmy kupić i jaką kwotę jesteśmy w stanie za to zapłacić (towar jest w końcu wart tyle, ile jesteś w stanie za niego dać), a nie ulegać emocjom i presji czasu podczas zakupów.

Lake Natron - galeria

© 2023 by The Mountain Man. Proudly created with Wix.com

  • Black Facebook Icon
  • Black Twitter Icon
  • Black Pinterest Icon
  • Black Flickr Icon
  • Black Instagram Icon

Zapisz się na naszą listę mailingową

bottom of page