

TAJLANDIA
by Powsinoga
Bangkok, czyli światowa stolica melanżu
Bangkok
Bangkok to stolica melanżu. Nie chodzi już nawet o bogatą ofertę miasta, skierowaną do miłośników nocnego życia i zapewniającą cały wachlarz półlegalnych rozrywek. Chodzi o to, że gdy tylko „wyjdziesz z melanżu”, miasto staje się przytłaczające nie do wytrzymania. Ciężko po trzeźwemu przeciskać się przez zatłoczone ulice, ciężko nie oszaleć w tym wiecznym hałasie emitowanym przez linię produkcyjną turystycznych atrakcji. Ciężko przedzierać się wśród pędzących pojazdów przez wielojezdniowe arterie, nie łyknąwszy przedtem co nieco. Szczególnie w miejscu, w którym czerwone światło na sygnalizatorze przy przejściu dla pieszych stanowi dla kierowcy zaledwie delikatną aluzję, iż powinien on „ewentualnie rozważyć możliwość ograniczenia prędkości z uwagi na teoretycznie możliwe pojawienie się pieszego na pasach”. Większość kierowców nie jest w stanie prowadzić pojazdu w takim stresie, więc na wszelki wypadek widząc czerwone światło – dodaje gazu. Nie mam co do tego wątpliwości - Bangkok musi być ciężkim terenem dla abstynentów nie znających uczucia kaca. Bo to miasto wydaje się być kacem samym w sobie.
Bangkok przywitał nas dość chłodno - zaginęły nam na lotnisku bagaże. Stanowiło to dość duży kłopot, bo przylecieliśmy z Chin (gdzie temperatura powietrza oscylowała w okolicach 5 stopni Celsjusza), zaś na miejscu w Bangkoku o godz. 20.00 był zaduch jak pod sceną w trakcie koncertu Slayera w parny, letni dzień. Jak się na szczęście okazało – nie było to takie prawdziwe zaginięcie. To było takie azjatyckie zaginięcie - po wypełnieniu niezbędnych formularzy nasze plecaki pojawiły się na taśmie przygotowanej dla innego lotu. Nie była to więc kwestia niekompetencji pracowników linii, lecz jedyni konsekwencja faktu, że obsługa techniczna miała najwyraźniej wywalone, gdzie skieruje bagaż. Co tam, w końcu taśma to taśma. Zaginał Twój plecak? – Strasznie nam z tego powodu wszystko jedno. No nic, grunt że nie rozpoczęliśmy wizyty od takiego falstartu, bo bez letniej odzieży ciężko by było w tym klimacie przetrwać.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że jak na azjatycką metropolię infrastruktura turystyczna działa tu całkiem sprawnie. Pomimo ogromnej liczby turystów (powiedzmy sobie szczerze – zbyt dużej), komunikacja działa sprawnie, a baza noclegowa jest rozbudowana i skierowana do każdej grupy wiekowo – mentalnej. Większość turystów nocuje w okolicach głośnej (dosłownie i w przenośni) Khao San. Uczyniliśmy tak też i my. Dzięki temu mieliśmy okazję by się przekonać, jak to jest mieć pokój przy ulicy, na której do godziny 3 rano puszczają z ogromnych głośników wystawianych na chodnik techno, by tysiące nawalonych w trzy dupy osób mogło się pogibać. Przy czym należy uczciwie przyznać, że turyści wcale nie przodowali w byciu pijanym w trzy dupy. Po okolicy kręciły się całe hordy wleczonych, zarzyganych, tajskich nastolatków. Widać, że turyści wzbogacili mieszkańców Tajlandii nie tylko materialnie, ale też kulturowo. Wszystko to sprowadzało się do jednej, prostej sprawy – jeśli chciałeś to przetrwać, musiałeś iść w tango. Bez melanżu byłeś bezbronny jak dziecko. Bez melanżu byłeś nikim.
Na szczęście nie jest tak, że miasto zabiera ci sen nie dając niczego w zamian. Istnieje mnóstwo możliwości, by doczekać świtu. Pierwszą noc spędziliśmy obchodząc zatłoczone uliczki centrum i kosztując miejscowych specjałów kulinarnych, sprzedawanych za grosze na setkach ulicznych stoisk. Co do jednego nie mam żadnych wątpliwości – nigdzie człowiek nie zje tak smacznie i tak tanio jak w Tajlandii. Drugiej nocy wyprawiliśmy się motorikszą do dzielnicy nocnych przygód zwanej Soi Cowboy. Oficjalnie to ulica z klubami, wewnątrz których dziewczyny tańczą na rurze. Wstęp gratis, co faktycznie oznacza, że ukryty jest w cenie drogich drinków. Dziewczyny w większości ładne. Niektóre bardzo ładne. O ile to oczywiście dziewczyny, bo rozpoznanie płci ze 100% pewnością stanowi w Tajlandii pewien problem. Każda wchodząca grupa osób dostaje szpiega – opiekuna, który dba o to, by nikt nie fotografował ani nie kręcił tego, co dzieje się w środku. W praktyce „tancerki” po występie, za który dostają pewnie marny grosz, nagabują przybyszy proponując im szerszy wachlarz usług. Na ulicach co chwilę mija się pary młodych Tajek i białych pięćdziesięciolatków u progu zawału wywołanego podnieceniem. Wszystko to ciekawe, wszystko trzyma standard, ale tego rodzaju miejsc jest pełno i w Europie, więc złapawszy motorikszę postanowiliśmy się przenieść na tzw pokaz ping-ponga. Kierowca przywiózł nas w ciemny zaułek, gdzie rozglądający się wokół kolesie sprzedawali wejściówki do piwnicy, w której odbywał się pokaz. Sama procedura wejścia przywodziła na myśl miejsce, w którym organizowane są nielegalne walki bokserskie. Trochę w tym wszystkim było picu, bo zapewne każdy gliniarz w Bangkoku dokładnie wiedział, co to za miejsce i gdzie się znajduje. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy wewnątrz było rozmieszczenie widowni wokół centralnej sceny, na której występowały „artystki”. O dziwo, widzowie zajmowali krzesełka w oddali, wolne były jedynie te tuż przy „scenie”, więc na nich też usiedliśmy. Nie bardzo rozumiałem, o co w tym chodzi, lecz odkryłem to już w trakcie pierwszego numeru z bananem. Kiedy artystka przygotowywała się do pokazu, postanowiłem zachęcić ją gromkimi owacjami. Namierzyła mnie wzrokiem w pół sekundy, odkręciła się w moją stronę, rozchyliła uda, napięła mięśnie i wystrzeliła bananem prosto w moją klatę. To były chwile, choć krótkie, mojej chwały – zebrawszy brawa od całej widowni, musiałem odpalić artystce haracz za popularność wręczając jej napiwek. Zrozumiałem też, dlaczego krzesełka przy scenie były wolne. Dalsza część tej genitaliady składała się z następujących dyscyplin: znanego na całym świecie numeru z paleniem papierosa, wystrzeliwaniem piłeczek ping-pongowych, zdmuchiwaniem świeczek na torcie oraz otwieraniem kapslowanej butelki coca-coli. Wiadomo czym, za to nie wiadomo jak (przynajmniej jeśli chodzi o kapsle – musiały mieć tam chyba jakiś kolczyk)? Na wszelki wypadek nie dopingowałem już tak głośno, jak wcześniej. A ponieważ dziewczyny pokazywały w kółko te same sztuczki, po kilku rundach opuściliśmy lokal.
Podsumowując, Bangkok z pewnością jest miastem wartym zobaczenia. Nie widzę jednak sensu pozostawania tam dłużej niż przez trzy dni. A żeby nie przeżyć rozczarowania, trzeba wiedzieć o kilku rzeczach: zabytki są okupowane przez wprost niewyobrażalną masę turystów, zaś atrakcje typu pływające targi stanowią obecnie dość skomercjalizowany show. Natomiast nie można się tu nudzić, a jedzenia, picia i rozrywek jest bez liku. Tylko trzeba melanżować. Bo Bangkok to miasto melanżu.
Bangkok - galeria
Koh Yao Noi
Koh Yao Noi, czyli jak spędzić dwa dni na egzotycznej wyspie i nie umrzeć z nudów?
Podróżowanie to nie tylko same przyjemności. Nie zawsze można oddawać się relaksowi z ciężkim plecakiem na samym środku zakurzonej drogi lub spędzać czas na brudnym dworcu kolejowym w oczekiwaniu na opóźniony pociąg, w którym trzeba będzie przetrwać kolejną noc. Czasami parszywy los rzuci człowieka na jakąś wyspę, gdzie prędzej czy później przyjdzie mu przeżyć gehennę na plaży. Wiedząc o tym, zawsze staram się wyjeżdżać w okresie, gdy w Polsce panuje zima. Wtedy, gdy przyjdzie mi katować się w bezlitosnych promieniach palącego słońca, mam przynajmniej świadomość, że moi bliscy nie muszą tak cierpieć. I jeszcze w dodatku to morze… Bałtyk ze swoimi 16 stopniami przynosi chociaż chwile ukojenia w upalny dzień. Ale co to za przyjemność przebywać w wodzie, która ma 25 stopni? Po prostu dramat.
W takich parszywych warunkach przyszło nam spędzić kilka dni, zaś na miejsce kaźni wybraliśmy niewielką wysepkę Koh Yao Noi, podstępnie unoszącą się wśród szpetnych wód Morza Adamańskiego, w obrębie zatoki Phang Nga. Dojazd tam jest nieco skomplikowany, bo trzeba dostać się najpierw do wielkiej wyspy Phuket, stamtąd przedostać się taksówką za nie-tajską cenę do właściwego portu, a jeszcze potem złapać katamaran. Z pobytu na słynnej Phuket zrezygnowałem po przeczytaniu relacji o hordach pijanych Angoli nocą, górach śmierdzących śmieci za dnia oraz wszechobecnej drożyźnie, spowodowanej zresztą zapewne m.in. hordami pijanych Angoli. Sam nie wierzę w to co piszę, ale wygląda na to, że głównym powodem rezygnacji z pobytu na Phuket były niekończące się imprezy wypełnione pijano-naćpaną masą ludzką. Teoretycznie więc moje naturalne środowisko, lecz nie tym razem. Po dwóch tygodniach w intensywnej podróży marzyło mi się coś kameralnego i spokojnego. Malutka Koh Yao Noi, wyspa niezbyt popularna wśród turystów i leżąca w zasadzie poza zasięgiem przewodników, wydawała się miejscem idealnym do tego, by podładować nieco bateryjki wyeksploatowanego organizmu. I pod tym kątem był to strzał w dziesiątkę. Trzeba powiedzieć, że Koh Yao Noi wraz z położoną nieopodal Koh Yao Yai uchodzą powszechnie za ostatnie w tym rejonie wyspy nieskażone masową turystyką. Niewątpliwym plusem tego stanu rzeczy jest brak hurtowych ilości kiepów w piasku i opakowań z Mc Donalda w morzu. Szumu morza nie zakłócają technobity z dyskotek, a jedynymi pijakami łapiącymi kraby na plaży byliśmy my. Zamieszkaliśmy w domkach położonych tuż przy plaży, na której w zasadzie nikt poza nami się nie pojawiał. Minusem, przynajmniej jak na warunki tajskie, był z pewnością brak infrastruktury gastronomicznej, co sprowadzało się do tego – jak wszędzie tam, gdzie wybór lokali jest prawie żaden – że płaciliśmy wysokie ceny za małe porcje parszywego jedzenia. Jak się okazało, największą niedogodność stanowił jednak fakt, że wyspę zamieszkiwała praktycznie w całości ortodoksyjna mniejszość muzułmańska, co skutkowało między innymi tym, że w jedynym na całej wyspie sklepie Seven Eleven (do którego musieliśmy jechać 10 minut skuterem) wprowadzono sprzeczny z ideą tej sieci zakaz sprzedaży alkoholu. Na szczęście, pieniądze to odrębna religia i znalazło się kilka osób, które zachowały człowieczeństwo i sprzedawały nam po zawyżonych cenach rum i lokalną whisky, dzięki czemu nie zostaliśmy odarci z resztek godności. Rum ten spożywaliśmy na naszej plaży, wstawiając do schłodzonego wieczorną bryzą morza plastikowe krzesełka, na których siadaliśmy zanurzeni po szyję. Żeby nie oszaleć od nadmiaru wolnego czasu, jeden dzień spędziliśmy na zwiedzaniu wyspy skuterem, drugiego zaś popłynęliśmy na kilkugodzinny rejs wśród dziesiątek wysepek porozrzucanych malowniczo po zatoce Phang Nga. Koh Yao Noi stanowi dobrą bazę wypadową na tego rodzaju wyprawę, gdyż znajduje się znacznie bliżej tych wysepek niż Phuket, co nie pozostaje bez wpływu na cenę wynajęcia łodzi i komfort wycieczki. Podczas, gdy z Phuket wypływały łodzie zapełnione turystami, przepychającymi się wzajemnie by zrobić zdjęcie, my mieliśmy łódź tylko dla siebie, płacąc za to połowę stawki. I chociażby ten fakt wynagrodził nam wszelkie niedogodności związane z lokalizacją wyspy poza marginesem turystycznych szlaków. Było więc całkiem fajnie – pomimo bezpośredniej bliskości plaży, palm i morza.
Koh Yao Noi i Phang Nga - galeria
Sukhothai
Sukhothai – widowiskowe ruiny trzynastowiecznej stolicy
Do Sukhothai najłatwiej i najszybciej można dostać się samolotem, zwłaszcza że Air Asia oferuje połączenie lotnicze do Phitsanulok w pakiecie z półgodzinnym przejazdem do wybranego sobie wcześniej hotelu w okolicy stref archeologicznych. A wszystko to wraz z bagażem rejestrowanym kosztowało nas po 35 $ na osobę. Istotnym jest, by zarezerwować noclegi jak najbliżej obiektów, gdyż dzięki temu można zaoszczędzić czas i pieniądze, objeżdżając wszystkie ciekawe zabytki na wypożyczonym rowerze.
Sukhothai było centrum pierwszego niezależnego królestwa Tajlandii i kolebką tajskiego państwa. Obecnie, w wielkim parku historyczny mieszczą się najwspanialsze przykłady artystycznych i architektonicznych osiągnięć tego królestwa. Pierwotnie istniała w tym miejscu doskonale położona khmerska placówka wojskowa. W 1238 r. założyli tu miasto dwaj książęta tajscy, dążący do uniezależnienia się od Khmerów. Stosunkowo szybko władcy Sukhothai podbili wiele mniejszych księstw w regionie i stworzyli najpotężniejsze wówczas państwo w całej Azji Południowo – Wschodniej. Złoty wiek Sukhothai, okres wolności politycznej, religijnej i kulturalnej, przypadł na panowanie króla Ramy Kamhenga (1278-1318), który zasłynął z mądrych rządów i wielostronnych osiągnięć. Zasługi Ramy Kamhenga nie ograniczają się tylko do sukcesów wojskowych: wprowadził on wolny rynek oraz przyczynił się do powstania nowoczesnego alfabetu tajskiego. Za panowania Mahalithaja w połowie XIV w sztuka i architektura Sukhothai osiągnęła swoje wyżyny, a miasto stało się największym ośrodkiem buddyzmu na świecie. Królestwo rozwijało się do 1378 r, później zaczęło ulegać rosnącej w siłę Ajutthai. Najciekawsze budowle zgrupowane w kilku różnych strefach to:
WAT MAHATHAT to olbrzymi zespół świątynny, w którym znajdowała się królewska świątynia i najważniejszy klasztor buddyjski w całej Azji Południowo–Wschodniej. W latach rozkwitu obejmował niemal 200 czedi wzniesionych na prochy królewskie, kilkanaście wihanów, gdzie modlili się wierni oraz głównym botem otoczonym fosami. Dziś uwagę przykuwa, poza ogromnymi posągami Buddy, główna czedi z cebulastym szczytem w kształcie pączka lotosu, uważanym za klasyczny motyw architektury Sukhothai. Budynki kompleksu rozciągają się na osi wschód- zachód, a większość z nich, z posągami Buddy włącznie, zwrócona jest w kierunku wschodnim. Po obu stronach głównego zespołu budynków znajdują się dwie 12-stometrowe rzeźby stojącego Buddy.
WAT SA SI to świątynia położona na wysepce otoczonej stawem Traphang Trakuan. Budowa prawdopodobnie rozpoczęła się pod koniec XIV w. Świadczy o tym wzmianka, że stupa miała być miejscem spoczynku dla zmarłego króla Li Thai, który panował w latach 1347-1368 lub do 1374. W głównej budowli watu sześć rzędów kolumn prowadzi do posągu siedzącego Buddy.
WAT SORASAK. Chedi z XIV w. przypomina dzwon zwieńczony iglicą, natomiast u podstawy znajdują się 24 słonie wykonane z cegły i stiuku podtrzymujące na swych grzbietach budowlę.
WAT SI CHUM. Siedzący Budda, który pokonał Phra Achana (buddyjski szatan). Ma 15 m wysokości i 11 m szerokości, co sprawia, że jest jednym z największych posągów Buddy w Tajlandii. Budowla oparta na planie kwadratu, kiedyś była przeznaczona głównie do przechowywania pism. Tutejszy mondop ma 3 m szerokości i mieści w swoim wnętrzu przejście prowadzące na górę. Nie jest ono udostępnione dla turystów z dwóch powodów: nie pozwala na to stan techniczny, poza tym zwykli śmiertelnicy byliby powyżej głowy Buddy, a to jest zabronione.
WAT SAPHAN HIN, położona na wzgórzu świątynia z kolejnym imponującym , ponad 12-stometrowym posągiem Buddy. Było to niegdyś miejsce pielgrzymkowe, do którego wiódł mierzący ok. 300 metrów kamienny most. Znalezione inskrypcje informują, iż król Ramkhamhaeng przyjeżdżał tu na słoniu, aby oddawać hołd Buddzie.