top of page

INDIE POŁUDNIOWE

by Powsinoga

Mumbaj

Mumbaj, czyli perły architektury w oceanie slumsów

Skłamałbym pisząc, że Mumbaj jest miłym, przyjaznym miastem które przypadnie każdemu do gustu. Twierdzenie takie byłoby zresztą nieprawdziwe również w odniesieniu do całych Indii. Przyjeżdżając tutaj musisz mieć świadomość, że nie będzie czysto i pachnąco. Że na ulicach będziesz potykać się o bezdomnych. Że przeciskając się przez tłum ludzi, na każdym kroku żebrzące dzieci będą wyciągały w twoim kierunku chude rączki. Że wszystkim pomóc się nie da, a jeśli zdecydujesz się wspomóc żebraka efekt będzie taki, że ściągniesz na siebie nie tylko uwagę innych żebraków, ale też gniew pozostałych Hindusów. Bo miejscowi po pierwsze żebraków się wstydzą, zaś po drugie uważają, że dopóki będą oni skutecznie grać na emocjach przyjezdnych, dopóty nie będą nawet starali się znaleźć innych źródeł dochodu. W Mumbaju, tak jak w całych Indiach, będzie też brudno i głośno. W wielu miejscach będzie też śmierdziało. Ulice będą zakorkowane i nawet przejazd taksówką po tym ogromnym mieście trwać będzie godzinami. Niby za kilka lat ma zostać uruchomione metro, ale czy to coś zmieni? Dla turystów być może tak. Dla miejscowych pewnie tyle, że wielu taksówkarzy i rikszarzy zasili tłum żebraków. Indie ogólnie są takim krajem, w którym przyjemnie spędzisz czas tylko wtedy, gdy potrafisz się odciąć od całej otaczającej rzeczywistości i skupić się na procesie poznawczym wyłączywszy emocje.

Mumbaj, nazywany jeszcze często z przyzwyczajenia Bombajem, to ogromne, zanieczyszczone, głośne i pełne kontrastów miasto. Ważny ośrodek przemysłowy i jednocześnie matecznik ugrupowań o charakterze mafijnym. Centrum biznesowe kraju, a jednocześnie miejsce w którym o świcie można spotkać wracających z połowu rybaków. Główna siedziba bollywoodzkiego przemysłu filmowego. Na terenie miasta znajdują się zarówno najbogatsze dzielnice mieszkalne Indii, jak też największe slumsy w Azji. W granicach administracyjnych Mumbaju występują nawet wielkie połacie lasu tropikalnego, zaś mieszkańcy miasta używają w kontaktach między sobą własnego języka, określanego jako bombajski hindi. Zamieszkiwany przez około 20 milionów osób Mumbaj, od lat plasowany jest w pierwszej piątce najliczniej zaludnionych miast świata. Z uwagi na zlokalizowanie miasta na wyspach, ma ono ograniczoną możliwość poszerzania swoich granic, a więc migrujący tu osadnicy wiejscy oraz przybysze z innych rejonów Azji gnieżdżą się w coraz większym ścisku. Miasto jest mocno przeludnione już od wielu lat,  a sytuacja ta pogarsza się z roku na rok.

Siedem wysp tworzących dzisiejszy Mumbaj było zamieszkanych przez rybacki lud Koli już w II w.p.n.e. Od VI wieku na tych terenach władzę sprawowały kolejne dynastie hinduskie, aż do momentu, gdy w XIV wieku ziemie te podbili muzułmańscy sułtanowie z Gudźaratu. Przez chwilę panowali tutaj Portugalczycy, którzy w XVII wieku przekazali kontrolę nad miastem rządowi brytyjskiemu, a w praktyce spółce  pod firmą Kompania Wschodnioindyjska. Od tego czasu Bombaj  rozwijał się jako ważny port handlowy. Współcześnie miasto odegrało istotną rolę w Indyjskich dążeniach niepodległościowych. To właśnie tutaj Mahatma Gandhi rozpoczął w 1942 r. kampanię „Opuśćcie Indie” zakończoną uzyskaniem przez kraj niepodległości. Umacnianie się pozycji prohinduskiego ruchu regionalnego wspieranego przez Shiv Senę (Armię Sziwy) rozbijało wielokulturowy ośrodek, dyskryminując zwłaszcza muzułmanów. Międzykulturowe napięcia wzrastały, czego punktem kulminacyjnym była śmierć ponad 900 osób (głównie muzułmanów) w trakcie zamieszek na przełomie 1992 i 1993 roku. Ruch Shiv Sena wykorzystując swoją popularność doprowadził do zmiany nazw budowli oraz ulic, zastępując dotychczasowe określeniami w języku Marathi. W 1996 r. zmieniono również nazwę samego miasta z Bombaj na Mumbaj (od hinduskiej bogini Mumby). Napięcia religijne wciąż narastały, w miarę pogłębiania się kryzysu w relacjach pomiędzy Indiami i Pakistanem. W listopadzie 2008 roku przeprowadzona przez bojowników pakistańskich seria ataków doprowadziła do zniszczenia wielu ważnych obiektów w mieście–spłonął słynny hotel Taj Mahal Palace, na dworcu kolejowym Chhatrapati Shivaji zastrzelono pasażerów, 10 osób zostało też zabitych w popularnej Leopold Cafe. Sytuacja unormowała się po śmierci założyciela Shiv Seny w 2012 roku. W mieście pozostało jednak jeszcze wiele do zrobienia–zanieczyszczenie, niedostateczna sieć transportu publicznego czy kryzys mieszkaniowy to problemy, którym współczesne władze muszą stawić czoła.

Przejazd taksówką z lotniska do turystycznej Colaby zajął nam dobre półtorej godziny, pomimo że na mapie wydawało się „całkiem niedaleko”. Pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy (i w nos) po dotarciu na miejsce był zadziwiający fakt występowania dość obfitej i egzotycznej roślinności pomiędzy gęstą zabudową mieszkaniową. W zasadzie jedno wyklucza drugie. Natomiast w bocznej uliczce, przy której stał nasz hotel wyglądało to tak, jak gdyby ktoś wzniósł te wszystkie budynki w środku tropików, nie karczując przedtem terenu. Wszystko wokół brył budynków mieniło się w odcieniach zieleni i pachniało dżunglą. Było to wrażenie niemal surrealistyczne w samym środku zakorkowanego i przeludnionego miasta.

W Indiach pewnym problemem jest niemal całkowity brak jakichkolwiek supermarketów lub chociażby zwykłych spożywczaków. Jest to dość uciążliwe, gdyż nie znając miasta trzeba się często solidnie naszukać w tym gąszczu przechodniów i pojazdów jakiegoś punktu, gdzie można zrobić jakieś zakupy. My znaleźliśmy w bocznej uliczce budę wielkości kiosku „Ruchu”, na której dachu dumnie prezentował się baner informujący, iż właśnie dotarliśmy do „International Cold Drink Center”. I od razu zrobiło się tak jakoś bardziej światowo. Jako ciekawostkę dodam, że w ciągu kilku najbliższych dni niezależnie od tego, czego i w jakich ilościach byśmy nie kupowali, rachunek z międzynarodowego centrum zimnych napoi wynosił zawsze 290 rupii. Ani rupii więcej, ani rupii mniej (choć raz chyba zapłaciliśmy trochę większy rachunek, gdy oprócz napoi zakupiliśmy papier toaletowy marki…. Rolex). A wiadomo, Rolex zawsze w cenie…

Pierwszego dnia niewiele zostało nam już czasu na przygody, ale skorzystaliśmy z fantastycznej lokalizacji naszego hotelu i udaliśmy się w kierunku wznoszącego się nieopodal symbolu miasta, czyli Bramy Indii. Jest to jednocześnie ulubione miejsce wieczornych spotkań mieszkańców oraz turystów-można było odnieść wrażenie, że wszyscy Hindusi tego świata przybyli pożegnać dzień właśnie tutaj. Fascynujący jest fakt, że co dziesiąty obecny na miejscu Hindus oferował zrobienie zdjęcia pod tą budowlą, a nagabywaczom nie dawał do myślenia nawet fakt, że mając na szyi własny aparat zapewne nie będę zainteresowany skorzystaniem z ich usług. Żeby chociaż jeden wpadł na pomysł, by oferować ludziom coś innego. Nie, wszyscy muszą robić dokładnie to samo, w wyniku czego żaden nie zarobi ani rupii. W zasadzie można ich zrozumieć-i tak cały dzień próbują zrobić komuś to zdjęcie, więc co im za różnica czy spławi ich gość z aparatem, czy bez.  Na zakończenie ciężkiego dnia odbyliśmy jeszcze krótką przechadzkę po okolicy i wróciliśmy do hotelu główną ulicą turystycznej dzielnicy. Ciągnący się wzdłuż niej chodnik został zagospodarowany w taki sposób, że w praktyce stanowił jedynie wąski pasaż pomiędzy witrynami sklepów a rozstawionymi straganami. Pozostawał więc wybór-albo przeciskać się gęsiego w tłumie ludzi, albo iść ulicą. Po drodze, skuszeni wystawionym banerem kupiliśmy po jakiejś hinduskiej kanapce (okazało się, że w bileterii kina, ale nie byle jakiego, bo otwartego w 1933 roku), a Suchy stracił poczucie wartości nabywczej pieniądza i wypłacił z bankomatu 100 rupii (ok. 6 zł), w wyniku czego polska centrala banku nabrała podejrzeń co do tej transakcji i na wszelki wypadek zablokowała mu kartę (naliczając uprzednio prowizję stanowiącą kilkakrotność wypłaconej gotówki). Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy Cafe Leopold-barze rozsławionym na cały świat w powieści Gregory’ego Davida Robertsa „Shantaram”. Lokal nie zrobił na mnie pozytywnego wrażenia-przy drzwiach stał strażnik, zaś całe wnętrze baru wnętrze wypełniały wycieczki zagranicznych turystów, którzy ulegli chyba iluzji, że dotarcie tu klimatyzowaną taksówką i zamówienie drogiego piwa uczyni z nich uczestnika przygód głównego bohatera powieści. Uwagę moją przykuł za to znajdujący się kilkadziesiąt metrów dalej komisariat Policji, opisany przez Robertsa jako miejsce gdzie zwyrodnialcy w mundurach torturują osadzonych. Nie wiem, gdzie w „Shantaram” przebiegała granica pomiędzy prawdą a fikcją literacką, niemniej jednak komisariat faktycznie stoi tam gdzie miał być. I w odróżnieniu od Leopolda, turyści wcale nie pchają się tu, by go zwiedzać. Ciągnąc wątek służb mundurowych, gdy w środku nocy włączył nam się z Suchym „szwędacz” i udaliśmy się opustoszałymi już ulicami dokończyć butelkę rumu nad oceanem, już po kilkudziesięciu metrach pojawił się policjant na motorze. Po rewizji roztoczył przed nami perspektywy spędzenia pozostałej części nocy, a że jak wiadomo Indie to kraj możliwości, tak więc i my otrzymaliśmy dwie możliwości: albo łapówka, albo areszt. Na szczęście uwierzył nam bez dalszej rewizji, że nie mamy przy sobie pieniędzy, a że gadka się nie kleiła i nie do końca było wiadomo co ustaliliśmy, powoli wycofaliśmy się w asyście policjanta pod bramę hotelu. On myślał, że idziemy po kasę. My stwierdziliśmy, że sprawa załatwiona. Po kwadransie znowu wyszliśmy w kierunku Oceanu (na szczęście tym razem bez rumu) i znowu momentalnie pojawił się nasz poszkodowany brakiem łapówki funkcjonariusz. Tym razem nie mieliśmy przy sobie kompletnie niczego, więc niezadowolony z takiego obrotu sprawy pozwolił nam odejść, a my zmuszeni byliśmy do rezygnacji z dalszych nocnych spacerów. A niepowtarzalna okazja, by zwiedzić od wewnątrz komisariat opisywany przez G.D. Robertsa minęła bezpowrotnie.

Następnego dnia w spokojnym tempie wyruszyliśmy na zwiedzanie Mumbaju, zaczynając od ponownej wizyty pod masywnym bazaltowym łukiem Bramy Indii, skąd roztaczał się dobry widok na słynny hotel Taj Mahal Palace-ponoć drugi najczęściej fotografowany obiekt w Indiach. Odwiedziliśmy też najlepsze mumbajskie muzeum o chwytliwej nazwie Chhatrapati Shivaji Maharaj Vastu Sangrahalaya, gdzie zgromadzono wiele ciekawych eksponatów, począwszy od starożytnych rzeźb po współczesne miniatury, numizmaty oraz broń. Następnie ruszyliśmy na północ, pod drodze popijając czaj za 80 groszy i mijając budowle określane jako „perełki architektury kolonialnej, łączące w sobie elementy architektury wiktoriańskiej, islamskiej i hinduskiej”. Ekspertem nie jestem, ale w moim odczuciu w Mumbaju tej wiktoriańskiej architektury jest po prostu za dużo. Innymi słowy, za mało jest tutaj Indii, z małymi kolorowymi hinduistcznymi świątyniami i posążkami Ganeszy czy Hanumana w niewielkich kapliczkach. Ta brytyjska architektura trochę mnie drażniła właśnie z tego powodu, że była brytyjska. Stąd też po dotarciu pod imponujący (jeden z nielicznych) gmach dawnego dworca Wiktorii (a jakże), podjęliśmy decyzję, że wsiadamy w podmiejski pociąg i ruszamy dalej na północ poszukać prawdziwych Indii. Wysiedliśmy co prawda nie tam, gdzie planowaliśmy, ale tłum ludzi na ulicy (a w zasadzie na jednym wielkim bazarze), poziom hałasu i unoszące się wokół tumany kurzu jednoznacznie wskazywały, że oddaliliśmy się znacznie od tych wiktoriańskich deptaków. Sprawdziliśmy w nawigacji, gdzie jesteśmy i postanowiliśmy pojechać dalej, w okolice Dharavi-największego slumsu w Azji. Po drodze minęliśmy jeszcze trzyosobowy zespół naprawy taboru kolejowego (spawacz, trzymacz szkiełka i kierownik). Łukasz takiej okazji nie mógł przepuścić, więc podszedł zagaić czy mógłby sobie troszeczkę pospawać. Brygadzista stwierdził, że międzynarodowy zespół podniesie rangę wykonywanych robót i po chwili wszyscy trzej Hindusi z podziwem przyglądali się doskonale równym spawom Łukasza. Przejechaliśmy dwie stacje dalej i wysiedliśmy w okolicy Dharavi. Slums kojarzy się powszechnie z jakąś peryferyjną dzielnicą zamieszkiwaną przez najbiedniejszych z biednych. W miejscach takich jak Mumbai, gdzie około 60% ludności żyje w takich warunkach, slumsy stanowią fundament życia miejskiego. Szacuje się, że w samym Dharavi, na obszarze o powierzchni 2,2 km² mieszka około miliona osób. Oczywiście większość mieszkańców marzy pewnie o tym, by się stąd wyrwać, ale życie w slumsie samo w sobie nie jest powodem do wstydu, a część zamieszkujących je osób nie wyobraża sobie zmian, po których musieliby płacić jakieś podatki od nieruchomości czy inne obciążenia fiskalne. Oczywiście slumsy mają własną administrację, która pobiera od mieszkańców czynsz. Warunki też nie są tak złe jak na filmach-elektryczność czy dostęp do kuchni to w większości domostw standard. Największym problemem są nieregularne dostawy wody, a w konsekwencji brak higieny. Większość mieszkańców łapie deszczówkę w wielkie zbiorniki, a niektóre osiedla wewnątrz slumsów wspólnym wysiłkiem stawiają ze składkowych pieniędzy własne toalety czy łazienki. Dharavi na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie labiryntu zakurzonych alejek i uliczek z kanałami, lecz w rzeczywistości jest zbiorem przylegających do siebie osiedli. W pewnych strefach mieszka populacja mieszana, w innych mieszkańcy z różnych części Indii i o różnych fachach pobudowali domy i pozakładali fabryki. Garncarze z Gudźaratu mieszkają w swojej strefie, muzułmańscy grabarze w swojej, hafciarki pracują w pobliżu osiedla kowali itp. Szacuje się, że roczny obrót przedsiębiorstw w Dharavi przekracza 700 milionów dolarów.

Nie wiedzieć czemu, pomimo że żaden z nas żadnych sztuk walki nie opanował (z dużym prawdopodobieństwem zakładam, że w razie rozróby sami byśmy sobie ręce połamali) to w towarzystwie kolegów czułem się na tyle pewnie, że chciałem dać nura z wyciągniętym aparatem w pierwszą lepszą boczną uliczkę slumsu. Problem z tym, że sami mieszkańcy zwrócili mi uwagę, żebym nie zapuszczał się poza główne asfaltowe drogi przecinające obszar slumsu. Prawdę mówiąc do tej pory nie wiem, czy chodziło o moje bezpieczeństwo, czy też może raczej o to, że dzień miał się już ku końcowi i bardziej martwiono się, bym gdzieś nie zabłądził. A może po prostu nie lubią tu białasów fotografujących ich życie, którego przecież sami sobie nie wybrali. Mnie też nie podnieca specjalnie fotografowanie cudzego nieszczęścia, więc przeszliśmy się trochę bezpieczniejszą drogą i po godzinie wróciliśmy na stację kolejową.

Późnym wieczorem, przechadzając się po centralnej arterii Colaba Causeway w poszukiwaniu jakiegoś marketu (bezskutecznie), trafiliśmy do jakiejś przyhotelowej restauracyjki, gdzie standardowo jako jedyni biali zrobiliśmy furorę. Pierwsze wrażenie na miejscowych wywarł fakt, że zamówiliśmy po 100 ml rumu. I to nie wspólnie, tylko na głowę. Gdy powtórzyliśmy zamówienie (w sumie zamówiliśmy 10, bo Suchy tradycyjnie obie porcje podczas spożycia wylewał potrącając szklankę), kelnerzy zamarli z przerażenia. W międzyczasie zrobiło się zamieszanie pod drzwiami łazienki. Z początku gromadził się tam zaintrygowany personel, później dołączyło też kierownictwo. Okazało się, że ktoś się zatrzasnął w toalecie i nie daje znaku życia. Po długiej debacie postanowiono wybrać mniejsze zło i wybić szybę, by dostać się do środka i uratować komuś życie. Jak się okazało, zagrożenia życia nie było, a obsługa zastała wewnątrz obrzyganego Hindusa, śpiącego z głową na muszli. Jego kompan od kielicha ucinał sobie w tym czasie drzemkę na stole. Wyprowadzono ich obu z lokalu (ciekawe dokąd, idę o zakład że do piwnicy, gdzie będą ich trzymać dopóki nie zapłacą za szybę), natomiast kelner konspiracyjnie szepnął nam, że chłopcy wypili po 2 piwa. Pozwoliło nam to zrozumieć, dlaczego obsługa patrzy na nas jak na herosów po wypiciu zaledwie 200 gram rumu „na twarz”.

Następnego dnia wybraliśmy się w rejs na wyspę Elephanta, gdzie można zobaczyć wykute w skale świątynie Śiwy, stworzone w latach 450 – 750. Wyspa zawdzięcza swą nazwę Portugalczykom, którzy ujrzeli na brzegu wielkiego kamiennego słonia (obecnie znajduje się w ogrodach Jijamaty w Mumbaju). Po około godzinnym rejsie łodzią dociera się do długiego molo prowadzącego w kierunku świątyń. Po drodze mija się skupisko restauracji, wokół których rosyjskie wycieczki urządzały sobie zabawy z małpami. Stawiano na ziemi niedopitą butelkę coca-coli, a małpy porywały ją na gałąź, chwytały oburącz (lub raczej obułap) i opróżniały płyn do końca, podczas gdy uradowana gawiedź robiła zdjęcia i kręciła filmy. Nie wiem, jak coca-cola działa na małpy, ale było ich na wyspie tyle, że nikt się nimi specjalnie nie przejmował. Po pokonaniu kilkuset stopni schodów pnących się pod górę wśród straganów z pamiątkami, doszliśmy do wejścia na teren kompleksu świątynnego. W głównej świątyni, z mnóstwem okratowanych dziedzińców, korytarzy, kolumn i kapliczek, wyróżnia się 6-ciometrowy posąg Śiwy o trzech twarzach: Niszczyciela (Bhairadeva), Stworzyciela (Wamadeva) i Obrońcy (Maheśmurti), z zamkniętymi oczami. Inny posąg, Śiwy Ardhanariśwary symbolizuje jedność przeciwieństw.

Po powrocie z wyspy i zrobieniu niezbędnych zakupów, złapaliśmy taksówkę na przystanek autobusowy, z którego odjeżdżał nasz nocny autobus do Hampi. Nie zdążyliśmy co prawda na czas odjazdu, lecz na szczęście autobus stał w tych samych korkach co my, więc i tak musieliśmy odczekać godzinę zanim przyjechał.

Mumbaj - galeria

Hampi

Hampi - z wizytą u Wirupakszy, czyli cały dzień w motorikszy za niecałe 4 dolary

Podróż z Mumbaju do Hampi (a w zasadzie do skomunikowanego ze światem Hospet) odbyliśmy na pokładzie starego autokaru marki Volvo w wersji sleeper, z podwójnymi łóżkami zamiast foteli. Trzeba przyznać, że jest to dość wygodny sposób na przemieszczanie się na dłuższych dystansach. Można się wyspać, a jeśli nawet ktoś nie może zasnąć w środkach komunikacji to przynajmniej sobie poleży i da odpocząć kończynom. Łukasz dodatkowo podwyższył standard podróży przymocowując do sufitu za pomocą taśmy tablet, dzięki czemu leżeliśmy sobie popijając rum i oglądając filmy. Podróż ułożyła się więc nam w taki sposób, że wysiadając następnego dnia przy zakurzonej ulicy w centrum Hospet dysponowaliśmy siłami pozwalającymi wyruszyć na całodzienne zwiedzanie porozrzucanych w promieniu wielu kilometrów świątyń Hampi. A jest to kompleks budowli, który z pełnym przekonaniem mogę polecić jako jedno z ciekawszych miejsc podczas wizyty w południowo-zachodnich Indiach. Absolutny must-see.

Tradycyjnie w chwili, w której opuszczaliśmy pokład autobusu zostaliśmy otoczeni przez rikszarzy, z których każdy zapewniał nas o wyjątkowej jakości oferowanych przez siebie usług. Tradycyjnie też zniesmaczeni ich nachalnością spławiliśmy wszystkich bez wyjątku, w pierwszej kolejności usiłując zlokalizować miejsce, w którym moglibyśmy zdeponować bagaże. Po zostawieniu plecaków na pobliskim dworcu autobusowym rozpoczęliśmy negocjacje z najbardziej nieustępliwym rikszarzem. Skuteczne targowanie się w Indiach wymaga opanowania sztuki odpowiedniej gestykulacji. Można nie znać hindi czy marathi, można w zasadzie nie znać nawet angielskiego – ważne jest, by przy negocjacjach stosować najszybciej trafiający do Hindusów system gestów – a mianowicie na poparcie wypowiadanych propozycji wyciągać w ich kierunku palec wskazujący prawej dłoni, jednocześnie kiwając głową na lewo i prawo. Wydaje się to dość proste, ale trzeba te gesty wyćwiczyć na tyle dobrze, by stosować je automatycznie i naturalnie, co każdorazowo wywołuje odpowiednie wrażenie na rozmówcy. Krótko mówiąc – gesty te zapewniają w oczach Hindusa swoistą metamorfozę z „turysty frajera” na „swojego chłopa”. A taka zmiana statusu wiąże się zawsze z oszczędnościami w portfelu. Opanowanie tych gestów zajmuje zazwyczaj trochę czasu. Suchy na ten przykład przez pierwsze dni pobytu w Indiach próbując kiwać głową na boki, wprawiał w ruch cały tułów, co mogło być dla miejscowych jasnym sygnałem, że żaden tam z niego Hindus (choć akurat w jego przypadku mogły zadecydować inne względy). W każdym razie kiwając głowami na boki oraz wymachując palcem przed twarzą rikszarza udało nam się zbić cenę kursu z żądanych 1600 rupii na oferowane przez nas 800, z zastrzeżeniem że jest to stawka podstawowa, a jak będziemy zadowoleni to dorzucimy jeszcze napiwek. Była to cena całkiem przyzwoita (niecałe 15 dolarów na czterech), wziąwszy pod uwagę, że trzeba było jeszcze do Hampi dojechać (około 15 kilometrów), a cały kurs po archeologicznych atrakcjach trwał w sumie 8 godzin. Jednocześnie zapewniliśmy sobie odpowiedni zapał do pracy u naszego kierowcy-przewodnika, który przy takiej metodzie rozliczenia dwoił się i troił, byśmy byli zadowolenie z jego usług.

Po negocjacjach wcisnęliśmy się we czterech w motorikszę i ruszyliśmy dziarsko w kierunku strefy archeologicznej w Hampi. Po chwili jednak dotarliśmy do zakorkowanej drogi przecinającej zamknięty szlabanem przejazd kolejowy, a trzeba pamiętać że w Indiach pociąg ma co najmniej 15 minut długości. Kierowca chytrze wyjechał na przeciwległy pas ustawiając się w pozycji pod prąd w stosunku do kierowców gromadzących się po drugiej stronie torów. Miałoby to pewnie nawet jakiś sens gdyby nie fakt, że takich śmiałków znalazło się o wiele więcej i to niestety po obu stronach szlabanu. Kiedy więc wreszcie dróżnik uniósł szlaban w górę, wszystkie pojazdy ruszyły przed siebie niczym ciężka jazda na średniowiecznym polu bitwy. A ponieważ żaden z kierowców nie chciał przepuścić rywala z naprzeciwka, odcinek ten pokonaliśmy ostrymi szarpnięciami do przodu kończonymi nie mniej gwałtownymi hamowaniami. W końcu jednak udało nam się wydostać z tego kotła stłoczonych pojazdów i już bez większych problemów dojechaliśmy do najsłynniejszej chyba w tej okolicy świątyni Vittali, kuszącej z daleka monumentalną czerwoną bramą, po przekroczeniu której czekał słynny kamienny rydwan. Przybyliśmy szczęśliwie akurat w momencie, gdy kilkudziesięcioosobowa grupa hinduskich uczniów kierowała się już w powrotną podróż na parking, dzięki czemu uniknęliśmy tłumów wewnątrz świątyni, choć nasz spokój zakłócali nadal młodociani handlarze próbujący nam sprzedać książkę o Hampi lub pocztówki z tego miejsca. Niezrozumiałe jest to, że wszyscy co do jednego handlowali takim samym towarem i nawet, gdy obnosiłem się już z zakupioną książką o świątyniach nie przeszkadzało im to w nachalnych próbach sprzedania mi kolejnej, oczywiście takiej samej. Bo przecież mieć dwie takie same książki o Hampi to dużo lepiej niż mieć jedną.

W Hampi na obszarze 36 km² znajduje się ponad 3700 zabytków – potrzeba miesięcy, by je wszystkie zobaczyć. Teren podzielony jest na dwie strefy – Dzielnicę Sakralną wokół Hampi Bazaar oraz Dzielnicę Królewską, gdzie mieszkali i rządzili władcy Widźajanagaru. Większość dnia spędziliśmy objeżdżając obie strefy naszą motorikszą i zatrzymując się naprzemiennie-to w ruinach świątyń Dzielnicy Sakralnej, to znów w imponujących pozostałościach obiektów o charakterze świeckim, takich jak łaźnie królowej, stajnie dla słoni czy też Lotosowy Pałac. Pomiędzy poszczególnymi budowlami odpoczywaliśmy sobie w cieniu, choć zdarzyło nam się też zajrzeć do lokalnego baru, w którym zarówno wystrój jak i klientela wyraźnie nawiązywały do czasów świetności mińskiego Bachusa. Natomiast po odwiedzeniu królewskich stajni dla słoni, oczekując na naszego rikszarza zdaliśmy sobie świadomość, że wewnątrz kabiny jego wehikułu zostawiliśmy beztrosko część naszego ekwipunku w postaci dwóch podręcznych plecaków. W miarę upływu czasu zaczęliśmy się poważnie obawiać, że chyba trochę za bardzo się wyluzowaliśmy w kwestii obdarzania zaufaniem nieznajomych. Kierowca nasz mógł spokojnie przywłaszczyć sobie pozostawione mu mienie i nigdy byśmy go nie odnaleźli. Na szczęście po chwili nadjechał tłumacząc, ze zrobił sobie „przerwę obiadową”. A w międzyczasie kręcąca się obok nas mała hinduska dziewczynka zdołała wyżebrać od nas długopis. To dziwne, ale w ogóle nawet nie pytała o pieniądze. Chciała po prostu długopis.

Na zakończenie pełnego wrażeń dnia odwiedziliśmy czynną po dziś dzień hinduistyczną świątynię Wirupakszy, zbudowaną między XV a XVI wiekiem. Za bilety wstępu zapłaciliśmy po 2 rupie, co jest kwotą tak niską, że aż praktycznie nieprzeliczalną na złotówki (nie wspominając o dolarach). Świątynię z charakterystyczną ponad 50-ciometrową, bogato zdobioną gopurą wypełniały tłumy wiernych i masy turystów. Jednakże najliczniej odwiedziły ją tego wieczora małpy, które zupełnie nie zwracając uwagi na panujący na dziedzińcu ruch pozowały do zdjęć strojąc mniej lub bardziej śmieszne miny. Wizyta u Wirupakszy była ostatnim punktem naszego programu, po zaliczeniu którego udaliśmy się w drogę powrotną do Hospet. Po dotarciu do dworca kolejowego udało nam się znaleźć VIP-owską poczekalnię z klimatyzacją oraz działającym o dziwo prysznicem, dzięki czemu udało nam się zmyć pokłady brudu gromadzonego na ciele i ubraniu jeszcze od wyjazdu z Mumbaju, a jednocześnie odświeżyć przed czekającą nas kolejną nocą w podróży, tym razem pociągiem.

Korzystając z chwili wolnego czasu, wyszliśmy pokręcić się trochę w okolicy dworca kolejowego, trafiając do sklepobaru z alkoholem, w którym wzbudziliśmy powszechny aplauz umiejętnością otwierania zakapslowanej butelki zapalniczką. Wracając na dworzec, skosztowaliśmy jeszcze miejscowej kuchni serwowanej prosto ze straganu przy ulicy, płacąc za trzy porcje kurczaka z ryżem oraz jedno danie wegetariańskie równowartość około 5 dolarów. Godzinę później jechaliśmy już pociągiem do Mysore.

Hampi - galeria

Mysore

Mysore (Majsur), czyli każdy jest maharadżą własnego losu

Trasę pomiędzy Hospet a Mysore pokonaliśmy hinduskim PKP. Jazda kolejami indyjskimi jest sama w sobie ciekawym doświadczeniem, choć wydaje mi się, że standard usług od czasu mojej poprzedniej wizyty w Indiach (2011) uległ znacznej poprawie. Już samo to, że na peronie wyświetlają się numery wagonów i nie trzeba biegać z bagażami wzdłuż kilometrowego pociągu szukając swoich nazwisk na kartce nalepionej na drzwiach wagonu znacznie ułatwia podróż na samym starcie. Wewnątrz pociągu też jakby porządek trochę większy niż kilka lat temu. Oczywiście nadal tabuny miejscowych przemierzają boso wagony w kierunku hinduskich toalet (dziura w podłodze z plastikowymi wgłębieniami na stopy), ale jakby trochę spokojniej i czyściej-na tyle, że nawet karalucha (niegdyś stałego pasażera Indian Railway) nie uświadczysz. Koleje to Indie w pigułce, choć doświadczyć tego można najbardziej brutalnie podróżując najniższą, siódmą klasą, gdzie obowiązuje zasada „kto pierwszy, ten w tłumie ma gdzie postawić obie stopy”. Nasze miejscówki z drugiej klasy to już zupełnie inny świat.
W drodze do Mysore dowiedziałem się wiele, lecz wcale nie o Hindusach, a o Chińczykach. Zakupiliśmy ze znacznym wyprzedzeniem cztery bilety, by mieć miejscówki obok siebie, co w przypadku tej klasy przedziału oznaczałoby, że cały należy do nas. Jednak w pociągu okazało się, że mamy dwa łóżka w przedziale i dwa na korytarzu. Co prawda na wysokości przedziału, lecz jednak poza kotarą oddzielającą przedział od reszty pociągu. Mając wspólny prowiant i napitek, a zwłaszcza przejawiając ochotę do pogawędek w trakcie podróży stanowiło to pewien problem. W przedziale oprócz dwójki z nas znalazł się dość wiekowy Hindus i dość młody Chińczyk (zawsze mam problem z określeniem wieku ludzi tej nacji). Na pierwszy rzut oka sprawę zamiany miejsc (tak, byśmy mieli cały przedział dla siebie) trudniej było teoretycznie załatwić z hinduskim dziadkiem. Jednak rzeczywistość okazała się inna – o ile dziadek zgodził się na zamianę miejsc bez problemu, o tyle Chińczyk stanowczo odmówił tłumacząc, że ma tutaj bilet i nigdzie indziej leżeć nie będzie. Nie pomogły prośby, argumenty, fochy ani klęcie pod nosem – Chińczyk pozostał niewzruszony na swojej pryczy wewnątrz opanowanego już w pozostałej części przez nas przedziału. Nie mogliśmy tego pojąć, istotę problemu zrozumiał natomiast hinduski dziadek, który przyprowadził do nas kierownika pociągu. Dopiero, gdy kierownik trzykrotnie zapewnił Chińczyka, że nic się nie stanie, jeśli podróż spędzi na łóżku dwa metry dalej, ten zgodził się na zamianę miejscówek. Dopiero wtedy dotarła do nas oczywista przyczyna zachowania Chińczyka. Jego odmowa nie była przejawem nieuprzejmości, lecz strachu. On po prostu został wychowany i zaprogramowany przez chiński system w taki sposób, że jak ma bilet na miejsce 43F to znaczy, że właśnie tam musi spędzić podróż. Samodzielna decyzja o zamianie miejscówki była dla niego czymś tak abstrakcyjnym, że nawet nie brał jej pod uwagę, dopóki nie usłyszał od najwyższych władz wagonu, że nie ma to dla kolei indyjskich najmniejszego znaczenia. Sytuacja ta mówi wiele o dorastaniu w warunkach „chińskiej demokracji ludowej” i pozwala spojrzeć z nieco innej perspektywy na chińską mentalność, w jakimś stopniu zupełnie dla nas niezrozumiałą. Po tym początkowym, bardzo pouczającym zamieszaniu, podróż do Mysore upłynęła nam bez niespodzianek, nie licząc faktu że niespodziewanie skończył nam się zapas rumu.
Do Mysore dojechaliśmy zgodnie z rozkładem, co może stanowić argument na rzecz tezy o znacznych zmianach w funkcjonowaniu hinduskich kolei. Po zdeponowaniu bagaży w przechowalni i przedarciu przez gęsty kordon nachalnych rikszarzy ruszyliśmy w kierunku centrum, zatrzymując się po drodze na śniadanie. A potem pojawił się on. Najgorszy genotyp Hindusa. Znałem już takich jak on z poprzedniej wizyty w tym kraju i nawet byłem zdziwiony, że spotkaliśmy takiego typa dopiero piątego dnia pobytu w Indiach. Uprzejmy do przesady, wręcz służalczy. Uśmiechnięty, grzeczny, z wysprzątaną, schludną rikszą. Obiecał obwieźć nas po atrakcjach Majsuru za 400 rupii, przytakując na wszystko głową. Sługa uniżony, klient nasz pan i w ogóle. Na początek zawiózł nas w miejsce, którego nie sposób pominąć, czyli pod słynny pałac maharadży. Budowlę, trzeba to przyznać, imponujących rozmiarów i emanującą przepychem. Jest to jeden z tych zabytków na terenie Indii, gdzie przyjezdny ma wrażenie że akurat tego dnia wszyscy Hindusi tego świata przyjechali tu w odwiedziny. Pałac, pomimo monumentalnych rozmiarów, zwiedza się dość szybko. Wewnątrz wpada się w strumień turystów i wraz z nim płynie się przez kolejne komnaty. Obowiązuje całkowity zakaz robienia zdjęć w środku budowli. Co prawda co drugi Hindus próbuje oszukać system, ale czujni strażnicy od razu namierzają fotograficznego rebelianta i każą mu kasować zdjęcia. Nam co prawda udało się pstryknąć kilka ujęć z telefonu, ale generalnie kaprys maharadży jest wcielany w życie przez liczne służby porządkowe. Jakby temu całemu maharadży miałoby złoto wyblaknąć od fleszy aparatów. Powyższe okoliczności oraz konieczność przemierzania setek metrów na bosaka (maharadża nie życzy sobie chodzenia po domu w obuwiu) sprawiły, że ze zwiedzaniem tej ogromnej atrakcji uporaliśmy się w niecałą godzinę.
Na parkingu nieopodal pałacu czekał już na nas nasz rikszarz-Pan „całuję nóżki i kłaniam się nisko”, który od tego momentu zaczął wdrażać swój plan „zawiozę Was wszędzie tam, gdzie nie chcecie”. Początkowo zawiózł nas co prawda pod dziewiętnastowieczną rezydencję brytyjskiego gubernatora, dalsza trasa jednak coraz bardziej odbiegała od szlaku atrakcji miasta, gdyż w rikszarzu odezwała się żyłka biznesmena. Pokazał nam więc z daleka widoczne wieże katedry Filomeny i zawiózł nas do „najsłynniejszej fabryki kadzideł w Majsurze”, czyli do parterowej chatki swojego znajomego. Na miejscu obowiązkowy pokaz produkcji kadzidełek, a potem napięta atmosfera w pokoju z ofertą olejków zapachowych i perfum. Zwabieni podstępem nie kupiliśmy niczego prócz kilku paczek tanich kadzidełek, pomimo że oferta sklepu była przebogata, a właściciel sprzedając olejki z nad lady, jednocześnie proponował trawkę i opium spod lady. Cóż, dobrze chociaż że wyglądamy na takich, którzy nie nadużywają olejków. Wyszliśmy w zasadzie bez zakupów-my dumni, rikszarz smutny. A karawana jedzie dalej. My chcemy na targ, on twierdzi, że o tej porze nieczynny. My chcemy do świątyni-on, że otwarta od 17. My chcemy na okoliczne wzgórze, on że to bardzo daleko. My chcemy do auli królewskiej, on nas zawozi pod sklep z pamiątkami i prosi, żebyśmy chociaż weszli (kupiliśmy nawet z Suchym po malowanym pudełeczku, ale ukryliśmy to przed rikszarzem, bo tak nas już wkurzał, że nie chcieliśmy mu sprawić przyjemności). W końcu dowiózł nas do tej auli, ale w środku była jakaś impreza, a my mieliśmy już serdecznie dość „zwiedzania miasta” z tym naciągaczem. W ramach protestu ostentacyjnie kupiłem sukienkę dla córki w sklepie, którego nam nie polecał i kazaliśmy się zawieźć pod bar, w którym można się napić piwa. I tu akurat nasz rikszarz stanął na wysokości zadania, bo podwiózł nas pod fajny lokal, w którym serwowano schłodzone piwo w przyjaznych, praktycznych, trzylitrowych wieżach. Generalnie, jeżdżąc po Indiach prędzej czy później trafi się na takiego męczącego rikszarza, ale kontakt z takimi ludźmi pozostawia niesmak na długi czas.
Zmęczeni bardziej rikszarzem niż zwiedzaniem i upałem udaliśmy się na dworzec kolejowy. Czekała nas kolejna noc w podróży na południe Indii, wypadało więc rozejrzeć się za jakimś prysznicem. Na końcu peronu znaleźliśmy toaletę z możliwością płatnej kojącej kąpieli w warunkach, którymi nie pogardziłby chyba sam maharadża. Po uiszczeniu opłaty wchodziło się do pomieszczenia z terakotą w formie betonowej wylewki. Po stwierdzeniu braku wieszaków trzeba było wykazać się umiejętnością powieszenia całej garderoby na zamku w drzwiach (połowa ciuchów spadała od razu). Królewski prysznic jawił się jako wystający z gołej ściany kran, umieszczony dla większego komfortu na wysokości kolan. Z jednym kurkiem, bo w ofercie tylko zimna woda. Pod kranem stało wiadro z czerpakiem, którego należało użyć w celu opłukania ciała. Toaletę można było zakończyć myciem zębów przy umywalce usytuowanej pół metra od pisuaru. Rolę suszarki pełnił pęd powietrza w trakcie wybiegania z krzykiem z tej luksusowej łazienki. Po takiej kąpieli z radością pożegnałem się z Majsurem i jego maharadżą, wsiadając na pokład nocnego pociągu do Maduraju.

Mysore - galeria

Maduraj

Maduraj, czyli wszystkie barwy hinduizmu

W Maduraju wszystko wydawało się być inne niż dotychczas. Najbardziej wysunięte na południe miejsce jakie odwiedziliśmy w Indiach, już o 8 rano przywitało nas lejącym się z nieba żarem. Turyści, których swoją drogą nie było tu wcale zbyt wielu docierają do Maduraju, aby zobaczyć jedno z najwybitniejszych osiągnięć hinduskiej architektury sakralnej, czyli kompleks świątynny wojowniczej bogini Meenakshi. Jest to XVII-wieczny kompleks o powierzchni 6 hektarów, z 12 wysokimi gopurami pokrytymi niewyobrażalną liczbą rzeźbionych podobizn bogów, bogiń, demonów i bohaterów (na samej tylko południowej ścianie znajduje się 1511 rzeźb). Cały ten obszar wraz z najbliższym otoczeniem wyłączony jest z ruchu pojazdów, co sprawiło że ścisłe centrum miasta zorganizowane zostało na kształt ogromnego bazaru. Dzięki temu obszar ten stanowi jednocześnie znakomite miejsce do obserwowania życia codziennego Hindusów, przemierzających wąskie uliczki z dobytkiem na głowie lub też pchając wózki wypełnione po granice atmosfery nie wiadomo czym. Cały ten rozgardiasz ma miejsce wśród sypiących się starych budynków, dumnie prezentujących wszelkie instalacje na obdartych z tynku elewacjach. Stosunkowo niewielki ruch turystów miał też zapewne wpływ na zaskakująco niskie (nawet jak na Indie) ceny. Na przyulicznym stoisku za wypełnione pikantnym farszem roti i szklankę czaju zapłaciliśmy około dolara.
Droga na teren kompleksu świątynnego prowadzi przez gopurę północną. Zanim jednak przekroczy się jej progi, trzeba wypożyczyć sukno do zasłonięcia nóg, zostawić wszystkie rzeczy w przechowalni bagażu (można zabrać wyłącznie pieniądze, dokumenty, telefon i wodę) oraz przedrzeć się przez zasieki chroniące dostępu do świątyń, czyli bramki, kontrole itp. Tak się skupiono na kwestiach bezpieczeństwa, że na wszelki wypadek ukryto kasy, których nie mogliśmy znaleźć pomimo kierunkowskazów u wejścia. Ale ponieważ poruszaliśmy się po całym obiekcie nie niepokojeni przez żadne służby porządkowe, uznaliśmy że nie będziemy się napraszać i zawracać ludziom głowy problemami z kupnem biletów. Główną atrakcję świątyń stanowi możliwość obserwowania wyznawców bóstw hinduistycznych w trakcie obrzędów religijnych. W głównym pomieszczeniu świątynnym znajdowało się wiele ołtarzy i posągów różnych czczonych tutaj bóstw, a pod każdym grupa wiernych odprawiała inne rytuały. Jedni palili kadzidełka i oddawali pokłony, inna grupa wznosiła głośne modlitwy. Jeszcze inni intonowali religijne psalmy. A wszystko to w jednym pomieszczeniu zlewało się w chaotyczną kompozycję obrazów i kakofonię dźwięków, choć wydawać by się mogło, że wyznawcy nie przeszkadzają sobie nawzajem. Generalnie rzecz biorąc, spędziliśmy tu czas błąkając się jak pijane dzieci we mgle. Weszliśmy tam gdzie nie powinniśmy, sfotografowaliśmy to co zabronione, popodziwialiśmy kunsztowne zdobienia gopur i wróciliśmy odebrać swoje rzeczy z depozytu. Przeszliśmy przez szesnastowieczną salę kolumnową z warsztatami tkackimi i udaliśmy się w kierunku pałacu Tirumala Nayaka-madurajskiej perełki architektury świeckiej. W południe było w zasadzie po zwiedzaniu, więc podjęliśmy decyzję, żeby (pomimo trzech ostatnich nocy spędzonych w środkach komunikacji publicznej) jeszcze tego samego dnia wyruszyć w kierunku Kochin. W drodze powrotnej na stację, na wysokości kompleksu świątyń bogini Meenakshi zaczepił mnie jeszcze jakiś miejscowy żul, informując o możliwości wdrapania się na dach pobliskiego budynku i sfotografowania kompleksu świątyń. Zupełnie za darmo. Poszedłem sprawdzić wieści z tego wiarygodnego źródła i-o dziwo-okazały się one prawdziwe. Co prawda idąc na dach trzeba było przejść przez kilkupiętrowy sklep, zaś w drodze powrotnej obejrzeć ofertę na każdym piętrze, jednakże poszło mi to wyjątkowo sprawnie. Prawdopodobnie dlatego, że sprawiałem wrażenie człowieka, któremu nie uda się sprzedać figurki za równowartość kilkudniowego budżetu podróżnego. Względny spokój w hinduskim sklepie zawdzięczam więc pewnie wycieczkom Niemców i Anglików, którzy za pamiątki oferowane w takich miejscach przepłacają dziesięciokrotnie.
Ponieważ godzina była jeszcze młoda, a nic w Maduraju nie zachęciło nas do dłuższego pozostania w tym mieście, rozpoczęliśmy rozeznanie jak można się z tego miasta wydostać. Interesowało nas konkretnie Kumily-oddalone o ok 150 km miasteczko, stanowiące wrota do obszaru chronionego Parku Narodowego Periyar. Okazało się, że podróż autobusem wymaga przesiadek i trwać będzie cały dzień, wobec czego podjęliśmy burżujską decyzję, że ruszamy taksówką. Ceny za kursy były odgórnie ustalone i wywieszone na tablicy przy dworcu. Przejazd do Kumily kosztował około 50 dolarów. I drogo i niedrogo, zależy jak spojrzeć. Z jednej strony 50 dolarów to w Indiach kupa forsy, z drugiej strony, dzieląc tę kwotę na trzech i biorąc pod uwagę jako taki komfort podróży i zaoszczędzony czas-chyba w sumie nie aż tak wiele.

Maduraj - galeria

Ghaty Zachodnie

Indie, Kerala, Zachodnie Ghaty, czyli safari w liściach herbaty

Taksówka z Maduraju z trudem pokonała ostatni odcinek drogi do Kumily, z mozołem podjeżdżając krętymi serpentynami przecinającymi zamglone zbocza Ghatów Zachodnich. Rejon ten słynie ze wzgórz pokrytych plantacjami herbaty i przypraw. A tam, gdzie nie ma plantacji rośnie gęsty, tropikalny las. Wysiedliśmy nieopodal głównego dworca autobusowego, a obok nas w mgnieniu oka wyrósł jak z podziemi pierwszy naganiacz (Kapitan Ameryka, od naklejki na masce jeepa), który zaproponował nam nocleg w pobliskim pensjonacie w cenie 500 rupii. Była to równowartość ok 8,5 dolara (za trzy osoby) uznałem więc, że warto się tą ofertą zainteresować, tym bardziej że można skorzystać z darmowej podwózki. Na miejscu okazało się, że podana przez naganiacza cena stanowi prawdziwą ofertę bez ukrytych kosztów. Ale wziąwszy pod uwagę fakt, że ostatnie trzy noce spędziliśmy w środkach komunikacji publicznej (jedną w autobusie i dwie następne w pociągach) zdecydowaliśmy się na wersję ekskluzywną, czyli oddzielny domek z własnym kawałkiem tarasu za równowartość 15 dolarów. Właściciel poczęstował nas herbatą, a Kapitan Ameryka rozpoczął prezentację oferty swojego safari, „na które musimy koniecznie pojechać”. Byliśmy już tak zmęczeni intensywnym przemieszczaniem się w ciągu ostatnich dni, że w zasadzie zgodziliśmy się na wszystko. Pewnie nawet przepłaciliśmy, ale mając na względzie konieczność udania się w dalszą podróż już następnego popołudnia przyjęliśmy gotową ofertę, obawiając się, że przy takim zmęczeniu pewnie niczego innego nie znajdziemy. Dopiliśmy herbatę i ruszyliśmy pokręcić się po miasteczku.
Kumily to niewielka miejscowość, w której całe życie skupia się wzdłuż głównej drogi przecinającej miasto, przy której można znaleźć kilka hoteli, restauracji oraz sklepów. Gorzej, że wszystko było zamknięte na cztery spusty, ale na szczęście okazało się, że jest to obszar zamieszkany głównie przez Muzułmanów i trafiliśmy po prostu na porę wieczornej modlitwy. A ponieważ zbiegła się ona akurat z naszą porą na popołudniowego drinka, wróciliśmy na apartamenty na rytualną szklanicę rumu. Przy okazji skorzystaliśmy też po raz pierwszy od kilku dni z prawdziwego prysznica, bez konieczności polewania ciała lodowatą wodą z wiadra za pomocą czerpaka. Prysznic, kibel i łóżko-jeszcze chyba nigdy nie ceniłem sobie tych przedmiotów niecodziennego użytku tak bardzo, jak w tamtej chwili.
Wieczorem miasteczko nieco się ożywiło. Kumily jest dość specyficznym miejscem-niby w Indiach, ale żadnej świątyni hinduskiej nie widzieliśmy, miasto zamiera na czas muzułmańskiej modlitwy, a w centralnym jego punkcie wznosi się duży posąg Maryi trzymającej pod krzyżem ciało Jezusa. Tuż za pomnikiem usytuowana jest arabska restauracja serwująca posiłki 100% halal. Najważniejsze jest jednak, że nikt z tym nie miał żadnego problemu, a wyznawcy różnych religii funkcjonują obok siebie bez żadnych wyznaniowych napinek. Rzeczona restauracja zaoferowała nam zresztą dokładnie to, czego nam w ostatnich dniach bardzo w Indiach brakowało. Mięso. Olbrzymie, ociekające tłuszczem, przepyszne szaszłyki. Tak się nam więc ułożyło, że ta niewielka mieścina zaspokoiła wszystkie nasze potrzeby-niby przyziemne i oczywiste, lecz jednocześnie niemożliwe do spełnienia w trakcie podróży w ostatnich dniach.
Następnego ranka zerwaliśmy się na safari o godzinie 5 rano, zbytnio się więc komfortem spania w łóżku nie nacieszyliśmy. Kapitan Ameryka zabrał nas swoim jeepem do porośniętych dżunglą wzgórz Ghatów Zachodnich. Na pierwszym postoju udaliśmy się na przechadzkę po gęstym lesie, w którym niestety jedyną zwierzyną jaką zobaczyliśmy były spore małpy skaczące po gałęziach drzew rosnących w oddali. Po tygodniowym safari w Afryce, gdzie zwierzęta obserwowaliśmy dosłownie wszędzie, indyjska wycieczka pod kątem fauny nie mogła zrobić na nas wrażenia. Obecność słoni w tym rejonie potwierdzały jedynie obfite odchody pozostawione w pobliżu szlaku. Natomiast rejon ten wypadał całkiem przyzwoicie jeśli chodzi o roztaczające się ze wzgórz krajobrazy, pomimo że płynące nisko chmury oraz unosząca się poranna mgła ograniczały nieco widoczność. W każdym punkcie widokowym spotykaliśmy liczne grupy Hindusów, dla których samotne piesze wycieczki po górach są chyba pojęciem obcym. Niektóre grupki liczyły kilka osób, rekordowa-kilkadziesiąt. Po nasyceniu mózgu doznaniami wzrokowymi wywołanymi obserwacją porośniętych tropikalnym lasem wzgórz, przenieśliśmy się w rejon słynnych herbacianych plantacji, porastających całe zbocza i ciągnących się po horyzont. Mieliśmy nawet okazją pobiegać sobie pomiędzy krzakami z liśćmi herbaty, bo Kapitan Ameryka znał miejsce, w którym otaczające plantację ogrodzenie było uszkodzone, co umożliwiało eksplorację plantacji bez wiedzy i zgody właściciela. Kapitan Ameryka sprawiał wrażenie kogoś, kto coś na temat tych uszkodzeń wie….
Następnie weszliśmy na teren ogromnej plantacji, gdzie mieliśmy okazję z bliska przyjrzeć się pracy kobiet zbierających liście herbaty. W Kerali, ze względu na lokalizację plantacji na wzgórzach (gdzie jest wilgotno i chłodno), herbatę można uprawiać przez cały rok. Potentatem na rynku jest wielobranżowa potęga pod marką TATA, produkująca w Indiach w zasadzie wszystko. Żeby oddać skalę funkcjonowania tego ogromnego koncernu i udział w światowym handlu herbatą można wskazać, że stać ich było na wykupienie marki Tetley. Indie są też oczywiście największym producentem i konsumentem herbaty na świecie – 70% produkcji przypada właśnie na ten kraj.
Nie do końca wiadomo, czy krzewy herbaciane można w ogóle nazywać krzewami? Trzeba je bowiem systematycznie przycinać jak żywopłot, gdyż w przeciwnym razie z czasem przekształciłyby się w drzewa. Co 15 dni każdy krzaczek herbaty jest nawet nie tyle przycinany, co oskubywany z górnej warstwy najbardziej zielonych listków. Zbieraczki z płóciennymi workami na plecach codziennie zmieniają rejon pracy i powracają w te same miejsca co 15 dni. Ponoć do zbiorów nie stosuje się w tym rejonie maszyn (bo istnieją przecież specjalne kombajny do zbierania herbaty), bo jakość i stan zebranych w ten sposób liści jest dużo gorszy od tych zbieranych ręcznie. Zebrane listki trafiają do fabryki, gdzie poddawane są procesom: fermentacji, suszenia oraz szatkowania.
Oficjalnie zatrudnienie u takiego potentata jak firma TATA jest bardzo pożądane na rynku pracy. Godziwe stawki, przyzwoity socjal, regularne wypłaty…. Nie ma to jak u TATY! Kapitan Ameryka powiedział nam jednak, że w rzeczywistości kobiety pracują tu za stawkę wynoszącą 200 rupii (ok 3,5 dolara) za dwunastogodzinny dzień pracy. Szału więc nie ma, choć trzeba pamiętać, że wiele pracownic ma zapewnione darmowe zakwaterowanie, a ich dzieci bezpłatną szkołę. Trudno więc jednoznacznie rozstrzygnąć, jak postrzegają swoją sytuację materialną same pracownice. Z mojego punktu widzenia nie jest to być może już wyzysk, ale do godziwych warunków pracy trochę jeszcze brakuje. Ale miarodajnie oceniać ich sytuację należy chyba raczej z perspektywy Hindusa.
Na koniec wycieczki odwiedziliśmy plantację przypraw, gdzie oglądaliśmy rosnące w naturalnych warunkach: pieprz, wanilię, kardamon i wiele innych. Po powrocie do Kumily, ze smutkiem odkryliśmy, że o tej porze nie serwują jeszcze tych ogromnych szaszłyków, więc zamówiliśmy posiłek w lokalnej restauracji. Za dwie porcje makaronu z kurczakiem oraz pięciodaniowe hinduskie thali zapłaciliśmy w sumie 5 dolarów. Nawet niedrogo. Następnie zabraliśmy plecaki i wyruszyliśmy lokalnym autobusem w kierunku Koczin, płacąc nieco powyżej dwóch dolarów za bilet na sześciogodzinnej trasie.

Ghaty Zachodnie - galeria

Koczin

Koczin, czyli narkotyczne doznania w teatrze jednego aktora (i jednej aktorki)

Ławy wewnątrz autokaru przemierzającego trasę z Kumily do Koczin były dedykowane dla trzech pasażerów, choć zajmowały tyle samo miejsca co podwójne siedzenia znane z europejskich standardów podróżowania. Nawet się we trzech w takiej ławie zmieściliśmy i póki siedzieliśmy wyprostowani podróż mijała w jako takich warunkach. Problem pojawiał się, gdy jeden z nas zasypiał i po wejściu w fazę rem, przelewając się na zakrętach przygniatał resztę, nie wracając z powrotem do pozycji wyjściowej. A że trasa prowadziła głównie przez przecinające wzgórza Ghatów Zachodnich kręte serpentyny, co chwilę trzeba było kogoś budzić. W sumie to nawet dobrze wyszło, bo roztaczające się za oknami krajobrazy zdominowane przez porośnięte dżunglą wzgórza zapierały dech w piersiach. Autokar wlókł się niemiłosiernie, rzężąc przy każdym ostrzejszym podjeździe, a dzieciaki w szkolnych mundurkach wysiadały od czasu do czasu na środku drogi w miejscach, gdzie nie można było dostrzec żadnych śladów cywilizacji. Z pewnością gdzieś w małym domku schowanym w gęstych zaroślach czekali na nich rodzice.
Podróż w tych warunkach przeciągała się niemiłosiernie, lecz koniec końców dotarliśmy do położonego na lądzie Ernakulam, skąd jeszcze musieliśmy przedostać się na położoną w granicach miasta wyspę, na której położone jest Koczin. Nie mając bladego pojęcia, jak się tam dostać, zaczęliśmy rozpytywać ludzi w autobusie. Jakaś dobra dusza wczuła się w nasz problem do tego stopnia, że wysiadła razem z nami na trasie przejazdu, by pomóc nam złapać autobus jadący do portu. Okazało się, że zadanie to przerosło również przyjacielskiego Hindusa, który po wielu próbach ustalenia numeru właściwego środka transportu poddał się, proponując nam zamówienie ubera. Po kilku minutach pojawił się kierowca, który wytłumaczył nam że o tej porze z promem może być problem. Ale co to za problem, skoro po przeliczeniu opłaty za dzielącą nas od hotelu, piętnastokilometrową, okrężną trasę lądem kierowcy wyszedł rachunek opiewający na kwotę 4 dolarów. Pragnąc jak najszybciej dotrzeć do celu, zdecydowaliśmy się na ten szalony wydatek i po pół godzinie witaliśmy się z Łukaszem w zarezerwowanym wcześniej pensjonacie. Jako ciekawostkę należy jeszcze dodać, że po zakwaterowaniu się w pokojach usłyszeliśmy wypowiadane przez Suchego zdanie: „ja pierdolę, zgubiłem plecak”. Nikt na to specjalnie nie zwrócił uwagi, bo tak sformułowaną wypowiedź można usłyszeć z ust Suchego kilkanaście razy dziennie, przy czym wyrażenie „plecak” występuje w niej naprzemiennie z wyrazem „telefon”. Dotychczas zawsze jednak, po chwilowym skoku adrenaliny, rzeczy te odnajdywały się w promieniu kilku metrów. Tym razem wszystko wskazywało na to, że plecak został w samochodzie podwożącym nas do hotelu. Sytuacja wydawać by się mogło beznadziejna-przyjechaliśmy uberem, nie wiadomo dokładnie skąd, po którego w dodatku zadzwonił nieznany nam koleś. Brak punktu zaczepienia. Niczego nie można zrobić. Staliśmy więc tak pod hotelem, Suchy klął, ja zastanawiałem się co zrobić, gdy nagle pod bramę podjechał nasz kierowca i z uśmiechem na ustach przekazał nam zagubiony plecak, wraz ze wszystkimi pamiątkami kupionymi przez Suchego podczas trzytygodniowej podróży. Szok. Indie. Biedny kraj. Ale uczciwości mogliby uczyć się od Hindusów ludzie na całym świecie. Chcieliśmy to wiekopomne wydarzenie odpowiednio uczcić, ale stan Kerala walczy z alkoholizmem i stopniowo wprowadza prohibicję. Oznacza to tyle, że alkohol kupić można, ale za cenę tak na warunki hinduskie nieprzyzwoitą, że nawet nasza słowiańska krew kazała nam podziękować i zrezygnować.
Koczin jest miejscem bardzo turystycznym. Uliczki wokół starego Fortu pełne są samotnych globtroterów, zakochanych o każdym odcieniu skóry oraz zorganizowanych wycieczek przyjeżdżających tutaj z każdego chyba miejsca na świecie. I nie byłoby w tym niczego dziwnego gdyby nie fakt, że nie ma tu nic do oglądania. I w zasadzie nie ma tutaj po co specjalnie przyjeżdżać (nasz przyjazd był niejako wymuszony, gdyż z lotniska w Koczin odlatywaliśmy do Malezji). Plaże przy porcie straszą zanieczyszczoną wodą i śmietnikiem na piasku. Zabytków też nie ma tu aż takich, żeby specjalnie się fatygować. W zasadzie najciekawsze obiekty, czyli stare chińskie sieci rybackie (niby używane do dziś, ale nie wiadomo czy do połowów, czy jako fotograficzny plener) oraz wybudowany niedaleko kościół św. Franciszka, w którym ogląda się miejsce, gdzie przez kilka lat po śmierci spoczywał Vasco da Gama (tak-ogląda się PUSTE miejsce po sarkofagu przeniesionym prawie 500 lat temu do Lizbony), można zwiedzić w pół godziny. Może to i nawet lepiej, bo po intensywnym tygodniu mogliśmy spędzić w końcu spokojny dzień. Łukasz pożyczył motocykl, Jarek poszedł do golibrody, a ja z Suchym udałem się na targowisko, by wydać ostatnie rupie na prezenty i drobiazgi. W drodze powrotnej rikszarz zaoferował nam podwózkę do hotelu za 500 rupii, co stanowi doskonały przykład na to, jak masowa turystyka psuje mieszkańców popularnych ośrodków. Wyśmiałem go, informując że poprzedniego wieczora przejechaliśmy kilkanaście kilometrów uberem za 250 rupieci i że dwukilometrowy kurs do naszego hotelu powinien kosztować nie więcej niż 50 rupii. Dogonił nas po chwili i zaproponował, że weźmie nas za 50, jeśli po drodze odwiedzimy sklep jego znajomego. Tak to w Indiach funkcjonuje. Ale „nic z tego kolego, pojedziemy za 50, ale z kimś innym, bo ty próbowałeś nas chamsko naciągnąć”-taka była nasza odpowiedź, bo trzeba takim cwaniakom uzmysławiać, że oszustwo nie popłaca. Choć obawiam się, że Brytole jeżdżą za te żądane 500 i psują rynek.
Urozmaiceniem tego leniwego dnia była wizyta w teatrze na pokazie sztuki kathakali. Jest to wywodzące się z Kerali udramatyzowane przedstawienie oparte na hinduskich eposach – Ramajanie i Mahabharacie. Główne tematy to klasyka – zło i dobro, słabość i odwaga, bieda i bogactwo, wojna i pokój, itp. Takie hinduskie Gwiezdne Wojny sprzed 400 lat. Aktorzy występują w bogato zdobionych kostiumach i z obfitą warstwą makijażu. Przedstawiają historie za pomocą precyzyjnych ruchów - gestów dłoni i wyrazu twarzy, którym wtórują śpiewacy i bębniarze. Trafiliśmy na sztukę o dźwięcznym i wdzięcznym tytule Narakasura Vadham. Była to opowieść o tym, jak Nakrathundy, brzydka kobieta z dworu Naraki wyrusza do nieba, by zdobyć atrybuty piękności. W drodze powrotnej spotyka Jayanthana i zakochuje się w tym pięknym młodzianie. By zdobyć jego miłość przemienia się w piękną dziewczynę (na scenie odzwierciedlone zostało to poprzez zrobienie makijażu, analogie do pułapek zastawianych na mężczyzn we współczesnym świecie dość oczywiste). Jednak, gdy Jayanthan nie ulega jej wdziękom, kobieta zmienia swój styl mówienia i sposób zachowania (również proces doskonale znany mężczyznom, nie wymagający dodatkowego komentarza). Jayanthan odpycha ją w złości, więc Nakrathundy przybiera swą właściwą, demoniczną postać i atakuje chłopca. Jayanthan więc szarmancko obcina niedoszłej lubej uszy, nos i piersi i wyrusza do swego ojca, by opowiedzieć mu o swojej niecodziennej przygodzie. Z grubsza rzecz ujmując, jest to opowieść o typowej relacji pomiędzy mężczyzną i kobietą. W sytuacji, gdy zastosowany podstęp nie zadziałał, kobieta pokazała swoje prawdziwe oblicze, rzucając się na bogu ducha winnemu chłopca z pazurami. Tyle o treści. Jeśli chodzi o formę, to w moim odczuciu temat nieco rozwleczony jak na dwie godziny pląsania w rytm monotonnej muzyki, której towarzyszy upiorne zawodzenie śpiewaka. Ogólnie podsumowując, jeśli ktoś chce przeżyć narkotyczny trans bez przyjmowania środków psychodelicznych, to polecam.
W ramach działań umożliwiających powrót do normalnego świata po obejrzeniu sztuki kathakali, zaszaleliśmy w przyportowej restauracji, opychając się owocami morza po sam sufit. Była to nasza ostatnia hinduska wieczerza. Następnego ranka odlecieliśmy do Malezji.

Koczin - galeria

© 2023 by The Mountain Man. Proudly created with Wix.com

  • Black Facebook Icon
  • Black Twitter Icon
  • Black Pinterest Icon
  • Black Flickr Icon
  • Black Instagram Icon

Zapisz się na naszą listę mailingową

bottom of page